MATERIAŁ PRZYGOTOWANY PRZEZ MARKĘ TYSKIE

Przygoda z motoryzacją zaczyna się zazwyczaj od pierwszego samochodu – pamiętacie pierwsze ważne dla was auto?

Krzysztof Hołowczyc: W mojej rodzinie temat samochodów był od zawsze – tata był inżynierem po Politechnice Warszawskiej. Jako mały dzieciak nie umiałem jeszcze dobrze nazywać zabawek, ale już wiedziałem, co to jest gaźnik czy prądnica. Mieliśmy wartburga skrzydlaka, do tego niebieskiego – ludzie się za nim oglądali na ulicach! Do dziś pamiętam, jak warczał ten dwusuwowy silnik przy odpalaniu, biały dymek wylatywał z tyłu i trzeba było szybko wiać z garażu, bo dymu robiło się coraz więcej. Miałem sześć czy siedem lat, kiedy pierwszy raz ubłagałem tatę, żeby mi pozwoli usiąść za kółkiem. To był człowiek z fantazją, więc mi pozwolił – usiadłem między jego kolanami, wcisnąłem sprzęgło, gaz i za pierwszym razem ruszyłem tym wielkim samochodem. I ojciec potem zawsze powtarzał, że wtedy się zaczęłam moja rajdowa kariera. Jeszcze tego samego dnia byliśmy w rowie, bo tata mnie uczył zawracać tyłem.

Adam Małysz: U mnie to był mały fiacik, moje młodzieńcze marzenie. Pierwszy, kupiony za własne pieniądze, był zgniły, poobijany, amortyzatory miał wbite pod szybą, ale mój szwagier jest blacharzem, więc go razem reperowaliśmy. I pamiętam, jak pierwszy raz wyjechałem tym autem. Byłem pewny, że wszystko jest na błysk, ale po chwili okazało się, że hamulce nie działają. Przeżycie nie do opisania.

A za którym razem zdaliście prawko?

K.H.: Ja już w podstawówce zacząłem jeździć na torze kartingowym, więc prawo jazdy zdawałem eksternistycznie – już chyba mogę powiedzieć, że nawet do końca nie zdawałem sobie sprawy, że to egzamin (śmiech). Na motorze popisywałem się przed egzaminatorem, machałem dwoma rękami naraz nad głową, żeby pokazać, że umiem jeździć bez trzymanki. Samochodem bezbłędnie po mieście. To już wtedy było całe moje życie, moja pasja, więc nawet teoretyczny egzamin to była przyjemność. Potem tata przyniósł mi do domu prawo jazdy i mówi: „Synuś, masz tu samochód i jedziesz!”.

A.M.: Ja zdałem za drugim razem, bo się pokłóciłem z instruktorem (śmiech). Poszło o pomarańczowe światło. Niegrzecznie się odezwałem i nie zdałem. Ale za drugim razem poszło dobrze.

A wasze pierwsze spotkanie?

A.M.: W Szczecinie na rajdzie Bali.

K.H.: Ale oboje mieliśmy wrażenie, że już długo się znamy.

No właśnie. Ciekawe jest zawsze to, jakie mamy wyobrażenie o znanych ludziach, zanim ich poznamy.

K.H.: Ja Adama widziałem głównie w powietrzu, jak leciał (śmiech).

Ale w pewnym momencie wszyscy zaczęli mówić: „Ty wiesz? Ten Małysz to chce na Dakar pojechać! Ty sobie wyobrażasz?!”. A ja myślałem: „Kurde, dzielny jest! To jest prawdziwy mistrz!”. Bo bardzo wielu sportowców, którzy odnieśli sukces, na koniec chce się zmierzyć

z tym skur... – przepraszam, ale inaczej go nie nazwę – Dakarem. Żeby przeżyć to piekło. A później, jak już Adam wystartował, to mi donosili: „Ty wiesz, że on daje radę! Przewrócił się na bok, to go podnieśli i dalej. Zacięty do bólu!”. – „Bo taki jest sportowiec zawodowy! – mówię im. – Tak to działa”. Ale tak naprawdę poznaliśmy się podczas kampanii Tyskie „Kierowcy, jesteśmy na TY od Zera” – i chyba się odczarowaliśmy wtedy obaj. Adaś, jak go bliżej poznałem, bardzo dużo zyskał. Poczułem fajnego gościa, z którym można się śmiać, wygłupiać i szczerze gadać. To były świetne dni i ta sympatia, którą widać w filmach Tyskie Zero, jest autentyczna.

A.M.: W 100 procentach się zgadzam. Muszę przyznać, że wcześniej miałem duży dystans do Krzyśka przez to, co zawsze słyszałem o nim na rajdach – bo w świecie rajdów jest dużo uprzedzeń i plotek. Każdy mi mówił: – „Do Hołowczyca to nawet nie podchodź, jak on się koncentruje! Zresztą on ci nic nie pomoże, bo gra tylko na siebie”.

K.H.: A myślisz, Adasiu, że do mnie nie przychodzili? „No, ten Małysz to wysoko nos nosi…”. A ja widziałem, że Dakar stał się dla ciebie autentyczną pasją! Dla mnie jesteś bohaterem, że ten cholerny rajd przejechałeś, że znalazłeś w sobie tyle siły.

A.M.: Dlatego możemy podziękować Tyskie Zero, że się w końcu mogliśmy naprawdę poznać.

Obaj jesteście mistrzami i obaj – mniej lub bardziej radykalnie – zamknęliście już niektóre etapy kariery. To doświadczenie, które chyba tylko inny sportowiec potrafi zrozumieć – czy to też was połączyło?

K.H.: Ja mam to szczęście, że sporty motorowe, a szczególnie cross country, czyli rajdy terenowe, nie mają granicy wieku. W Dakarze startuje zawodnik grubo po siedemdziesiątce – ma już trudności z wsiadaniem do samochodu, ale jak jedzie, to wszyscy są pod wrażeniem. A w takich sportach, jak piłka nożna czy skoki narciarskie, jak fizyczna sprawność zaczyna spadać, to trzeba powiedzieć: koniec. I to jest moment, w którym łatwo zmarnować sobie życie, załamać się. A w moim sporcie, do którego Adaś dołączył, cudowne jest to uczucie, że mogę jeszcze i jeszcze raz! Przecież ja w tamtym roku, w wieku 61 lat, zdobyłem puchar Europy w rajdach terenowych! I przejechałem heroicznie Dakar mimo wielkiego pecha i problemów. Więc ja nie znalazłem na razie sposobu, żeby skończyć ze sportową rywalizacją.

A.M.: Dla mnie od bardzo dawna było ważne, żeby mieć coś dla siebie po zakończeniu kariery. W skokach ten wiek się trochę przesunął, bo technologia się zmieniła, ale i tak w pewnym momencie jest game over. Zrobiłem prosty plan: jak zdobędę medal w Oslo, to dziękuję i odchodzę. I wiedziałem, że pójdę w motosport, bo zawsze mnie to pasjonowało – oczywiście nie wiedziałem, że to jest takie wyzwanie… Za to doskonale wiedziałem, że będę tam zaczynał znów od zera, jak wtedy, kiedy miałem sześć lat i zaczynałem skakać. Pamiętam pierwszy przyjazd na Baja Drawsko, gdzie na pierwszych 2 km dwa razy dachowałem. Byłem załamany! Czy to w ogóle jest dla mnie? – myślałem.

To musi być wielkie wyzwanie dla sportowego ego.

A.M.: Ale jak jesteś sportowcem, to choćbyś trawę gryzł i piach, nie poddasz się. Pamiętam pierwsze odcinki rajdu Dakar – myślałem, że się rozpłaczę. Myślałem: „Po co ci to było?! Nie lepiej było to tylko oglądać w telewizji?!”. Ale każdego dnia było lepiej, zaaklimatyzowałem się. I potem przyszła noc, którą prawie całą spędziliśmy na pustyni, bo mieliśmy awarię skrzyni biegów – i nagle to się zaczęło wydawać normalne. A jak zbliżał się koniec, to już myślałem o kolejnym starcie! Że może lepszym samochodem pojadę, to będzie łatwiej na wydmach. Krzysiek kiedyś powiedział, że Dakar jest jak choroba zakaźna. Jak raz tego spróbujesz, będziesz chciał tam wracać zawsze.

K.H.: I tak jest! Na pierwszym Dakarze mówiłem, że to mój ostatni. Po co mi to? Jestem kierowcą WRC (World Rally Championship), mam superwarunki, kulturę, a tu w tym smrodzie, bałaganie, nic nie działa – płakać się chce! Ale Dakar uzależnia! Ja już startowałem w Afryce, Ameryce Południowej i teraz udało mi się pojechać w Arabii Saudyjskiej. I za każdym razem pytają: „Który cięższy, który łatwiejszy?”. Wszystkie są piekielnie trudne! Nawet jak wydaje się, że jest łatwiej, to potem organizatorzy i tak dokopią tak, że nie wiesz, jak się nazywasz. Wjeżdżasz na metę i myślisz: „Zaraz, zaraz. Jestem na mecie, to są dziennikarze, a ja jestem kto? Aaa, Hołowczyc, no tak!”.

A.M.: Dakar potężnie uczy pokory. Tam startują najwięksi, najtwardsi. Czasem mijasz samochody, które są praktycznie całe rozebrane, tylko klatka stoi, a oni pokazują kciuk w górę, że wszystko w porządku, że nie potrzebują pomocy. Mechanicy na drugi dzień składają te auta, a ci goście wsiadają i jadą dalej.

K.H.: Bo szybkością nie wygrywa się Dakaru. Wygrywasz organizacją, szacunkiem do mechaników, ludzi. Wielka lekcja życia.

A zdarza się, że rywale dzielą się radami, tipami?

A.M.: Pamiętam, jak trenowaliśmy na pustyni w Maroku i był tam Jean-Louis Schlesser – prawdziwy wyjadacz, chyba całe życie spędził na pustyni. I pytam go: „Jak wyczuć, z jaką prędkością jeździć po wydmach?”. A on mówi tak: „Jak jest za szybko, to już jest za późno”. Zdębiałem! Więc on powtarza: „Jak będzie za szybko, to już za późno. Musisz jechać z taką prędkością, żeby ci się nic nie stało, ale najszybciej, jak się da”.

K.H.: Schlesser nauczył mnie pokory. Fachowo wprowadził mnie w straszne dziury, które on bez problemu przeszedł swoim zaprojektowanym specjalnie do jazdy w rajdach autem Buggy Schlesser. A ja front flipy waliłem, żebra połamane i samochód zupełnie w innym kształcie, niż chciałem.

Słyszę w was tę sama pasję co u himalaistów na przykład, którzy idą w najgorsze możliwe warunki, wydawałoby się – wbrew wszelkiej logice, ale nie mogą nie iść.

K.H.: Ja bez adrenaliny nie żyję. Na wakacjach pierwszego dnia jestem w stanie trochę poleżeć, drugiego się zaczynam wiercić, a trzeciego już skaczę na bungee. Jak mam jechać na długie wakacje, to muszę sobie coś znaleźć, jakieś testy samochodu chociażby. I oczywiście zaczynam planować kolejny rajd.

Zaraz, zaraz! Ale czy ty już kilka razy nie zapowiadałeś końca kariery?

K.H.: Miałem takie momenty, jak byłem połamany, kręgosłup nie działał. Wszystko już było do niczego i mówiłem: „No nie dam rady dalej...”. Żona mnie upominała: „Człowieku! Chcesz jeszcze trochę pożyć? Zwolnij, chociaż na chwilę”. No i obiecałem, że zwolnię. Po Dakarze. I jak wygrałem Baja Poland 2020, pomyślałem, że to idealny moment. Więc mówię do dziennikarzy: „Kończę swoją... – zawahałem się – …intensywną karierę” – tylko tyle udało mi się powiedzieć. Zostawiłem furteczkę lekko uchyloną. I potem, jak co roku wygrywałem Baję, to pomyślałem: – „Dlaczego ja przerwałem? O co chodzi?!”. I ostatnio na Rajdzie Polskim WRC patrzę, a tam jest klasa dla dziadków takich jak ja – WRC Masters! Od 50 lat w górę, więc się kwalifikuję. I postanowiłem, że zbieram budżet na projekt, w którym zabiorę jakiegoś młodego wilka w trasę i junior z dziadkiem będą zdobywać świat. To jest moja kolejna idea, bo w sporcie trzeba mieć marzenia.

Mat. Partnera

Adamie, a ty jak zaspakajasz teraz głód adrenaliny?

A.M.: Teraz trudniej, bo jako prezes PZN głównie siedzę za biurkiem (śmiech). Ale ostatnio miałem szansę wsiąść do samochodu WRC-2, którym we Wrocławiu ścigaliśmy się na torze żużlowym.

K.H.: Widziałem cię! Nieźle dawałeś!

A.M.: I powiem szczerze, w tym dniu nie mogłem się przestać uśmiechać. To było niesamowite wrócić na tor.

A więcej uczą zwycięstwa czy porażki?

A.M.: Lepszą lekcją są porażki, ale zwycięstwa cię budują. Wiesz, że te treningi, ciężka praca, były tego warte.

K.H.: Mój tata, któremu bardzo dużo zawdzięczam, zawsze mi powtarzał: „Synu, nie sztuką jest wygrywać – sztuką jest przegrywać”. A ja na to: „Tato, każdy umie przegrać! Puści gaz i już przegrał. Wygrać to jest sztuka!”. I on tylko mówił wtedy: „Synek, kiedyś to zrozumiesz”. I zrozumiałem. Przegrane sprawiają, że stajesz się silniejszy, że uczysz się wstawać, choćbyś nie wiem jak boleśnie się przewrócił. To w świecie sportu jest esencją. Najważniejsza umiejętność to podnieść się z porażki i znowu ruszyć na szczyt. Bo wiecie, co na końcu jest najważniejsze: droga. Zobacz, Adasiu, wszedłeś na szczyt, byłeś na samej górze, rozejrzałeś się wokół – no fajnie, ale nic dalej nie ma! I wtedy trzeba myśleć o drodze, którą się pokonało – o wszystkich gorszych i lepszych momentach. Droga najwięcej uczy. Nawet jak przegrywasz, to jej wspomnienie jest cudowne.

A.M.: Często sportowcy z innych dyscyplin pytali mnie, jak ja się motywuję, jeśli zdobyłem wszystko? To nie jest łatwe. Co zrobić, jak jesteś na szczycie, żeby zobaczyć, że jest jeszcze droga gdzieś wyżej? Bo to jest moment, kiedy wydaje się, że już musisz pójść w dół. Miewałem takie trzy, cztery sezony, że wygrywałem wszystko – i co dalej? I mój sposób jest taki, że odcinam to, co za mną. I zaczynam od zera. Wiem, jaką wartość mają wygrane za mną, ale pracuję tak, jakbym był dalej dzieckiem.

Rajdy uczą szacunku dla innych ludzi, kierowców i mechaników – czy można te zasady przenieść na polskie drogi?

K.H.: Jedną z najniebezpieczniejszych rzeczy na drodze jest frustracja, która się pojawia z wielu powodów: z ciągłego pośpiechu, z korków, ze złej organizacji ruchu. I jest odzwierciedleniem naszego życiowego pośpiechu. Gdybyśmy mieli więcej czasu, jestem pewny, że na drogach też byłoby uprzejmiej. Ale kultura jazdy się zwiększa w Polsce – jestem o tym przekonany. Nawet śpiesząc się, coraz częściej umiemy wpuścić innych kierowców, pozwolić włączyć się do ruchu, dać się wyprzedzić.

A wy umiecie dać się wyprzedzić?

K.H.: Ależ oczywiście!

A.M.: Jasne, że tak.

K.H.: Zawsze, kiedy ktoś mnie wyprzedza, wręcz odejmuję nogę z gazu, bo to jest naturalne. Im manewr będzie krócej trwał, tym jest bezpieczniej – to proste! Dla siebie to robisz! Nie powinna opuszczać nas świadomość, że można komuś zrobić krzywdę. My używamy cały czas słowa bezpieczeństwo, a ja już dawno przeszedłem na inne słowo: odpowiedzialność. Bądź odpowiedzialny na drodze za życie swoje i innych – wtedy będziesz dużo lepszym kierowcą. Na drodze potrzebne jest poczucie, że nie jestem sam, że obok mnie też jedzie człowiek.

A.M.: Kierowcy rajdowi bardzo często na ulicach nie jeżdżą szybko, bo mogli się wyżyć gdzie indziej. Dlatego myślę, że fajnym pomysłem byłoby, gdyby ludzie na kursie prawa jazdy mogli pojeździć na torze poślizgowym – żeby nauczyć się pewnych zachowań: co zrobić, jak wpadniesz w poślizg, jak coś wyskoczy na drogę. Ludzie wtedy zazwyczaj naciskają hamulec i zamykają oczy – bo nikt ich nie nauczył zachowania w sytuacji takiego niebezpieczeństwa. A poza tym na takim torze można się bezpiecznie wyżyć – to też jest ważne.

K.H.: Bezpieczeństwo na drodze to są relacje międzyludzkie, umiejętność zobaczenia w drugim kierowcy człowieka. To jest cel naszej kampanii z Tyskie „Kierowcy, jesteśmy na TY od Zera” – niech ludzie przejdą na ty, niech siebie zauważą na drodze, niech zrozumieją, że w każdym aucie siedzi ktoś podobny do nas, który ma też ważny powód, żeby jechać i dojechać bezpiecznie.

A.M.: No i oczywiście jak piwo w trasie, to tylko Zero.

Krzysztofie, a byłeś już z Adamem na nartach?

K.H.: (śmiech) Wszedłem raz na skocznię, spojrzałem w dół i mówię: „No szacun! Trzeba mieć jaja, żeby skoczyć”. Chociaż moi koledzy crossowcy powiedzieli: „Człowieku, dawaj crossówkę! Crossówką pójdziesz w dół!”. I przekonywali mnie, że to nie takie straszne, bo skoczkowie lecą tuż nad ziemią, nie za wysoko. Ale ja mówię: „Ale jak tak stówką się meldujesz na ziemi, to można gacie zapełnić!”. „No tak, masz rację!”.

A.M.: Jak zaczynałem treningi i szedłem na coraz wyższe skocznie, to też czasem myślałem: „O nie! Ja już kończę karierę, bo ta jest za duża dla mnie”. Ale trenowałem dalej. Miałem 17 lat, jak poszedłem na Mamuta, i powiem szczerze – bałem się. Każdy się boi czegoś takiego. Ale skaczesz raz, drugi i potem już nie myślisz o strachu, tylko chcesz skoczyć jak najdalej. Odkrywasz tę przyjemność, myślisz, jakbyś się zachował, gdybyś był ptakiem. Przecież człowiek zawsze marzył o lataniu.

K.H.: No podziwiam, Adasiu. Lecisz, dwie deseczki przypięte i pewnie ze 100 km/h albo i lepiej?

A.M.: 140km/h przy lądowaniu.

K.H.: Jak samochodem prujesz na rajdzie dwie stówki między drzewami, to też zdajesz sobie sprawę, że wszystko zależy od centymetrów. Milimetrowy ruch kierownicą może zdecydować – czy zostajesz, czy odchodzisz w siną dal.

A.M.: Dużo te sporty mają wspólnego – szybkość, adrenalina, ale i ta świadomość, że od najmniejszego drobiazgu może zależeć wszystko. I taką świadomość trzeba też mieć, jak się jedzie normalną drogą.

I że obok jedzie ktoś, z kim warto być na TY, zadbać o jego i swoje bezpieczeństwo. Dziękuję wam za rozmowę i życzę, żebyście zawsze mieli przed sobą kolejny odcinek trasy do pokonania, następną drogę.

K.H.: To mi przypomina, jak leżałem w Peru ze złamanym kręgosłupem i dzwonili do mnie przyjaciele zapytać, jak się czuję, życzyć zdrowia. I zadzwonił w pewnym momencie Marek Kondrat i mówi: „Wiesz co, nie będę ci tam za dużo gadał. Tylko jedno hasło: Jeszcze warkniemy!”. Zapamiętałem to sobie i cały czas jestem gotowy, żeby jeszcze warknąć, jeszcze raz!

Rozmawiała: Magdalena Felis

MATERIAŁ PRZYGOTOWANY PRZEZ MARKĘ TYSKIE