Argentyna od blisko siedmiu dekad zmaga się z przekleństwem, które dziś dotyka tak wiele krajów: nacjonalistycznym populizmem. W 1944 roku, dzięki wsparciu związków zawodowych, do władzy doszedł na 11 lat pułkownik Juan Peron. Razem ze swoją żoną, charyzmatyczną Evitą, zbudował obraz przyjaciela ludu. Służyły temu szerokie programy socjalne, ale także interwencjonizm państwa i coraz większe bariery protekcjonistyczne, które miały uchronić kraj przed zagraniczną konkurencją i zbudować narodowy przemysł. A w Stanach Zjednoczonych kraj znalazł ulubionego wroga.
Mleko się rozlało
Stopniowo jednak Argentyna, która w szczególności dzięki eksportowi zbóż i mięsa na cały świata mieściła się jeszcze w latach 30. ubiegłego wieku wśród kilku najbogatszych krajów świata, zaczęła się staczać ku przepaści. Dziś na jej czele stoi dziewiąty prezydent peronistyczny, Alberto Fernandez.
– Peronizm nie jest łatwy do zrozumienia. Możesz być peronistą liberalnym jak Carlos Menem albo peronistą protekcjonistycznym jak Nestor Kirchner. To, co ich łączy, to jest pominięcie reguł gospodarczych, byle utrzymać poparcie ludu – tłumaczy „Rzeczpospolitej” Daniel Zovatto, dyrektor chilijskiego instytutu Idea.
Czytaj więcej
Niewidziana od pokolenia bieda i przestępczość pchają miliony Latynosów ku Stanom. To kryzys, który rozstrzygnie o tym, czy Joe Biden pozostanie na drugą kadencję w Białym Domu.
W 2015 r. Argentyńczycy spróbowali wyrwać się z tego fatalnego cyklu. Prezydentem został liberał Mauricio Macri. Obiecywał przywrócić siłę peso, wyrównać rachunki publiczne i otworzyć kraj na zagraniczną konkurencję. Jednak jego metoda polegała na stopniowaniu reform. Nie mogąc się doczekać zmian, rynki finansowe straciły w końcu cierpliwość. Tym bardziej gdy z powodu pandemii kraj został odcięty od zewnętrznych rynków zbytu.