Jarosław Gowin w ewentualnym przyszłym rządzie to gwarancja, że jakiekolwiek progresywne postulaty, na Zachodzie będące standardem, nie wejdą u nas w życie. I to nie dlatego, że Gowin „sprzedał się PiS-owi”, tylko ze względu na to, jakie poglądy ma były członek Zjednoczonej Prawicy.
Jego status na tę chwilę jest co najmniej niejasny. Media donoszą, że ma ustąpić ze stanowiska szefa Porozumienia, a opozycja zastanawia się, co zrobić z jego obecnością na politycznym rynku. Z jednej bowiem strony, mimo dramatycznych sondaży, ma Gowin pewien kapitał. Wprawdzie wielu swoich posłów utracił na skutek walk frakcyjnych za czasów współtworzenia rządu, ale najwierniejsi pozostali lojalni. Z drugiej zaś obciąża go „głosowanie, ale niecieszenie się”, czyli wszystkie kompromisy, na jakie musiał pójść z własnym sumieniem, gdy był w szeregach ZP.
Czytaj więcej
W szeregach obecnej opozycji jest wielu polityków, którzy w przeszłości robili kariery w Prawie i Sprawiedliwości. Czy mają teraz przechodzić swoistą weryfikację? – pyta publicysta i historyk.
Pisowska przeszłość Gowina ma znaczenie nie tyle dla polityków PO, Lewicy czy PSL-u, ile dla wyborców, szczególnie tych bardziej zaangażowanych. „Pamiętajcie! Weźmiecie Gowina na listy, to mojego głosu nie macie! Mojego i całej mojej rodziny! Nie znam też wśród znajomych kogoś, kto wtedy na was zagłosuje. Pamiętajcie!!!” – napisał na Twitterze senator PO Adam Szejnfeld, opisując sytuację, która spotkała go w sklepowej kolejce. I jakkolwiek nie jest to przykład reprezentatywny dla polskiego wyborcy, tak również o tę część elektoratu politycy muszą dbać. Nawet jeśli jej motywacją jest tylko ślepa nienawiść do PiS-u.
Co ciekawe i zarazem zabawne, postawa z wpisu Szejnfelda różni się znacznie od publicystycznego zaplecza opozycyjnego mainstreamu, które niemal z miejsca wybaczyło Gowinowi dawną przynależność, przyjmując byłego wicepremiera do grona „swoich”.