Daszyński, Dmowski, Paderewski, Piłsudski. Jak II RP rozczarowała ojców niepodległości

To nie mogło się udać. II Rzeczpospolita nie była w stanie spełnić pokładanych w niej nadziei. Z prostego powodu: proza życia zawsze przegrywa w starciu z marzeniami.

Aktualizacja: 11.11.2022 07:40 Publikacja: 09.11.2018 18:00

Roman Dmowski (w środku, w płaszczu, podczas przekazaniu sztandaru oddziałowi Armii Polskiej we Fran

Roman Dmowski (w środku, w płaszczu, podczas przekazaniu sztandaru oddziałowi Armii Polskiej we Francji, czerwiec 1918 r.): arzenie o konsolidacji narodu

Foto: EAST NEWS

W związku z rocznicą odzyskania Niepodległości przez Polskę przypominamy tekst Macieja J. Nowaka napisany z okazji 100. rocznicy odzyskania niepodległości.

Złożyło się tak, że niepodległa Polska była do listopada 1918 r. wyśnionym marzeniem. Marzeniem kolejnych pokoleń Polaków cierpiących przez lata pod zaborami. Myśl o ojczyźnie stanowiła, jakby to ujął Boy-Żeleński, „za krajem baśni naiwną tęsknotę".

Możemy różnie oceniać bilans zysków i strat dwudziestolecia, liczyć aptekarską miarą, co wyszło, a co nie. Ale nie uciekniemy od powyższej okoliczności. Niepodległe państwo musiało stanowić tak zwyczajnie, po ludzku, rozczarowanie dla jego obywateli.

Czytaj więcej

Bogusław Chrabota: O mądry patriotyzm

Znacząca ich część pamiętała przecież czasy, kiedy w kolejkach oczekiwano na kolejne fragmenty publikowanej w gazetach „Trylogii" Sienkiewicza, a następnie jakże chętnie poddawano się procesowi „pokrzepiania serc". Zresztą było to zjawisko szersze. Nawet na kartach powieści bardziej krytycznych wobec przeszłości, rozliczających naszych przodków, myśl o przyszłej niepodległej ojczyźnie była nieskalana. To w niej upatrywano rozwiązania kluczowych problemów. Stefan Żeromski między innymi po to frapował czytelników „Popiołów" nieraz przygnębiającymi przygodami Olbromskiego i Cedry, aby zainspirować do poniechania dawnych błędów. Temu służyło rozdrapywanie ran i wyrażana jakże często troska o stosunki społeczne. Jednakże co rusz powracała w jego utworach sprawa narodowa. Niepodległa Polska miała wszystko naprawić. Sam pisarz poniewczasie smutno kpił z tej wizji, choćby w opowieści ojca Baryki o szklanych domach.

Do „Przedwiośnia" jako powieści wyjątkowo trafnie oddającej problem zawodu rodaków odzyskaną ojczyzną, jeszcze powrócimy. Na tym etapie zaznaczmy, że twórczość pisarzy znajdowała odzwierciedlenie w społeczeństwie. To artyści tworzyli bowiem emocje. W pełni podzielano więc marzenia o wolnym, wyjątkowym kraju. Przy czym każdy świadomy Polak miał jego swoją wizję. Jak trafnie to kiedyś ujął Antoni Słonimski, odzyskanie niepodległości stanowiło taki swoisty happy end, po którym miały nastąpić już wyłącznie napisy końcowe, ewentualnie utarta fraza „i żyli długo i szczęśliwie".

Gdybyśmy sobie wyobrazili...

Bardziej trzeźwo na rzeczywistość powinni patrzeć politycy. Ograniczmy się do umownych ojców założycieli II RP. Jakie mieli oczekiwania wobec przyszłej, niepodległej ojczyzny? Józef Piłsudski jeszcze jako młodzieniec w 1898 r. wskazywał, że niepodległość musi być oparta na „życiodajnej sile w politycznej świadomości mas szerokich". W tym kontekście wzywał: „Spójrzcie raz nareszcie prawdzie prosto w oczy i przyznajcie, że proletariat dziś stanowi serce narodu, on będzie jego wodzem i tylko w jego szeregach miejsce dla tych, którzy szczerze ukochali ideały wolności". Po kilku latach dodawał, że obowiązkiem każdego polskiego socjalisty jest dążenie do niepodległości, gdyż stanowi ona „znamienny warunek" zwycięstwa socjalizmu w Polsce.

Czytaj więcej

Co warto zobaczyć w czasie tegorocznego Narodowego Święta Niepodległości

Stanisław Cat-Mackiewicz wielokrotnie (choćby w „Kluczu do Piłsudskiego") pomniejszał skalę realnego zaangażowania Ziuka w idee rewolucyjne. Racja, Marszałek nigdy nie był ideologiem ani twórcą kompleksowego programu; jego wystąpienia stanowiły zazwyczaj reakcję na konkretne zdarzenia. Wielokrotnie powracał w nich jeszcze jeden motyw – konieczność zupełnego uniezależnienia się od zaborców, a zwłaszcza tego najbardziej znienawidzonego, rosyjskiego. Okazało się to najważniejsze i doprowadziło do słynnego opuszczenia przez Piłsudskiego socjalistycznego tramwaju.

Wówczas głównym celem stała się konsolidacja narodu, a także obalenie „wszelkich prób i zakusów narzucenia Polsce raz jeszcze życia obcego, nieurządzonego przez nas samych". Wierzył, że jest to możliwe. Zwłaszcza ta samoorganizacja rodaków, umiejętność zgodnej współpracy. Miała się odbywać, rzecz jasna, w demokratycznych, republikańskich warunkach...

Wbrew pozorom były to oczekiwania nader ambitne, również w większym stopniu marzenia aniżeli program. Bardziej spójny przekaz wyraził główny rywal Marszałka Roman Dmowski. Akcentował przede wszystkim rolę nowoczesnego narodu, wskazując w 1904 r., że „gdybyśmy sobie wyobrazili państwo doskonałe, a więc państwo czuwające wyłącznie nad interesami narodu jako wspólnymi interesami wszystkich składających go jednostek, w którym interesy obywateli jednakowo są ochraniane, a ciężary równomiernie rozkładane, to jednak w życiu wewnętrznym takiego państwa pozostałaby niezawodnie sporna kwestia zakresu władzy państwowej i obowiązków obywateli względem państwa. Wobec niemożności ścisłego określenia potrzeb państwa i narodu w każdej chwili, część obywateli dążyłaby do zwiększenia ofiar ze strony jednostek na rzecz całości, gdy druga część starałaby się zredukować te ofiary w obronie interesów i praw jednostki". Przełożyłoby się to w takim państwie „doskonałym" na konkretne działania partii politycznych. Z jednej strony trzeba więc było zdaniem Dmowskiego rozszerzać (w stosunku do stanu z początku XX w.) prawa polityczne obywateli, ale z drugiej – zwiększać powinności obywateli względem państwa.

Nie można zapomnieć o tym, że w takim ujęciu narody miały ze sobą walczyć, rywalizować i konieczne (nie tylko pod zaborami) było narodowe zespolenie, owa swoista narodowa karność. Do realizacji wskazanych celów miały się przyczynić „przywiązanie do tradycji, do ziemi ojczystej, obyczaju, poczucia hierarchii, nie przeżytej i zwyrodniałej, ale dorastającej do dzisiejszych zadań".

Wincenty Witos: marzenie o docenieniu roli włościan

Wincenty Witos: marzenie o docenieniu roli włościan

Foto: Narodowe Archiwum Cyfrowe

Teraz i lud polski zrozumiał

Inaczej wyglądała perspektywa Wincentego Witosa. Ludowy przywódca lubił konkret. Sam przyznawał, że wywodził się ze środowiska przez długi czas niechętnie postrzegającego sprawy narodowe: „chłop nie zapomniał ani na chwilę, że polska szlachta trzymała go w niewoli pańszczyźnianej przez setki lat, a dopiero cesarz zniósł pańszczyznę i obdarzył go prawami i wolnością. Był też przekonany, że gdyby Polska nie upadła, to by i pańszczyzna została na zawsze. Najważniejszą jednak przeszkodą ze wszystkich była niechęć do stykania i mieszania się z »panami« i bojaźń, ażeby oni go jakim sposobem nie podeszli".

Witos uważał zmianę tego podejścia za jedno ze swoich najważniejszych zadań. Na działania politycznych antagonistów i sojuszników patrzył właśnie z tej perspektywy – jak odnoszą się do chłopów i jak realnie mogą im pomóc. Bardzo wrażliwy był na punkcie włościańskiej krzywdy oraz na to, jak na owe krzywdy reagują inni politycy. Zżymał się na przykład w czasie I wojny światowej, że „zniszczenia i okrucieństwa na życiu i mieniu chłopów polskich, w sposób bezmyślny i dziki przez wojska austriackie i niemieckie dokonywane" nie robiły wielkiego wrażenia „u bywalców kawiarni krakowskich". Sam reagował, choćby w parlamencie austriackim, w czerwcu 1917 r., wygarniając zaborcy: „Teraz i lud polski cały zrozumiał, że tylko we własnym wolnym państwie może żyć i może się rozwijać". Liczył więc na to, że odrodzona Rzeczpospolita pochyli się nad sprawą włościańską. Że przyszła ojczyzna, jak to ujmował, „kiedyś wdzięczna będzie" za zbudzenie obywateli do nowego życia i niewątpliwie wyrazem owej wdzięczności będzie znalezienie dla tych obywateli odpowiedniego miejsca.

Czytaj więcej

Sondaż: Polacy o Marszu Niepodległości. Za - wieś i młodzi. Przeciw - miasta i wykształceni

Czwarty ojciec niepodległości Ignacy Daszyński w przeciwieństwie do Piłsudskiego wciąż podróżował socjalistycznym tramwajem. I nastawiał się na długą jazdę. Zresztą trwała już ona od wczesnej młodości, kiedy to zaczął marzyć o socjalistycznym programie niepodległej Polski. Jak wspominał, program ów „godził w trzy najpotężniejsze trony, godził w autorytet kościoła rzymskiego w sprawach świeckich, a równocześnie zagrażał polskim klasom posiadającym – szlachcie obszarniczej, bogatemu mieszczaństwu, wyższej biurokracji". Kluczem do sukcesu, zarówno przyszłego państwa, jak i partykularnie politycznego (socjalistów), miał być postępujący rozwój warstwy robotniczej. Tenże autor licznych koncepcji programowych jedną z najbardziej klarownych zaproponował w przededniu niepodległości, przy okazji przygotowania manifestu Tymczasowego Rządu Ludowego Republiki Polskiej w Lublinie. Daszyński szczególną wagę przywiązywał do kilku jego punktów: niezwłocznego powołania Sejmu Ustawodawczego, wprowadzenia ośmiogodzinnego dnia pracy, upaństwowienia przedsiębiorstw przemysłowych i górniczych, a na wsi wywłaszczenia wielkiej własności na rzecz małorolnych i bezrolnych. Wspominał: „skrajnie demokratyczne żądania polityczne, uszanowanie prawa każdego narodu decydowania o swym losie, gotowość do manifestacji solidarności narodowej – to wszystko razem czyniło z manifestu lubelskiego wspaniały program demokracji polskiej sięgającej po rządy w narodzie".

Boicie się wielkiego czynu

Podobne oczekiwania można odnaleźć u innych ważnych polityków II RP. Jednak redukując wizję przyszłej ojczyzny do najważniejszych postulatów, u Piłsudskiego zauważamy marzenie o ostatecznym odrzuceniu pęt zaborczych i wspólnej narodowej pracy, u Dmowskiego – o konsolidacji narodu, u Witosa – o szczególnym docenieniu roli włościan, a u Daszyńskiego – o realizacji postulatów demokratycznych i socjalnych. Z pozoru nie było między tymi wizjami gigantycznej rozbieżności. Diabeł jednak tkwił w szczegółach, formułowanych na bieżąco programach i codziennej politycznej praktyce. To one coraz bardziej pogłębiały podziały i prowokowały rozczarowania.

Zresztą poczucie zawodu nową rzeczywistością pojawiło się niezwykle szybko, bo już w listopadzie 1918 r. Z jednej strony nasi rodacy byli niezwykle poruszeni uczestnictwem w czymś nadzwyczajnym i wyjątkowym. Było to świetnie widać chociażby w samej Warszawie, gdzie ochoczo wychodzili na ulice miasta, aby po prostu chłonąć nową rzeczywistość.

Z drugiej strony właśnie w takich okolicznościach bardzo łatwo było o zawód. Zawiedzeni więc byli przedstawiciele części postępowej inteligencji, dziwujący się, jakżeż to Piłsudski mógł rozmawiać z reakcyjną Radą Regencyjną i to na jej fundamencie tworzyć nowe państwo. Za chwilę zawiedzeni czuli się prawicowcy, obserwując pierwszy rząd pod kierunkiem socjalisty Jędrzeja Moraczewskiego (choć bardziej dla nich strawnego niż Daszyński). Dawnym austro-węgierskim urzędnikom przeszkadzały amatorskie działania nowej administracji rodzącego się państwa... Wszystko to stanowiło dopiero początek. Jak słusznie wskazał Andrzej Paczkowski (w tekście ujętym w najnowszej książce „Polska. Eseje o stuleciu"), „pewnego rodzaju Treuga Dei w stosunkach wewnętrznych zaczął wygasać po zwycięstwie nad bolszewicką Rosją, uchwaleniu Konstytucji i ustąpieniu rządu Witosa". Gdy wygasł, zaczęło się: temperatura politycznego sporu gwałtownie wzrosła, doprowadzając ostatecznie do zabójstwa Gabriela Narutowicza. Stało się to przyczynkiem dla ogromnej, trwającej dziesiątki lat traumy znaczącej części inteligencji (którą to traumę świetnie przedstawił Kazimierz Brandys w „Nierzeczywistości"). Tym bardziej że wówczas zawodziło nie tylko państwo, ale też znacząca część jego obywateli uczestniczących w nagonce na nowego prezydenta. Na tym nie koniec, zdarzały się niskie partyjne rozgrywki i pobicia. Doświadczyliśmy politykierstwa w najgorszym tego słowa znaczeniu.

Takiej ojczyzny nie akceptował Żeromski, dając swym odczuciom wyraz w „Przedwiośniu". Kontestował retorykę „pracy organicznej" symbolizowaną przez Szymona Gajowca. To pisarz krył się za Cezarym Baryką, wykrzykującym do niego: „Na co wy czekacie? Dał wam los w ręce ojczyznę wolną, państwo wolne, królestwo Jagiellonów! Dał wam ludy obce, ubogie, proste, abyście je na sercu tej Mocarki, tej Pani, tej Matki ogrzali i do serca przytulili! Boicie się wielkiego czynu, wielkiej reformy agrarnej, nieznanej przemiany starego więzienia".

Rzeczywistość po zamachu majowym nie była lepsza. Owszem, Gdynia się budowała, kraj poprzez ogromną pracę jednoczył się i zawzięcie próbował uporać z bagażem zaborów. Ale niszczenie przez sanację niezależnego sądownictwa, tajemnicze pobicia politycznych oponentów, a w końcu Brześć i Bereza potrafiły zniechęcić wielu dotychczasowych admiratorów II RP. Dotyczyło to osób tak od siebie odległych, jak Słonimski i Cat-Mackiewicz. A także niewątpliwie licznych zawiedzionych Gajowców. Kto wie, może pan Szymon Gajowiec w latach 30. znalazłby się w jednym pochodzie razem z krnąbrnym Cezarym Baryką?

Wróćmy jednak do ojców niepodległości – co ich rozczarowało? Piłsudskiemu nie spodobał się już Sejm Ustawodawczy. Wspominał: „szukałem w nim odrodzenia i nie znalazłem go". Po zamachu na Narutowicza w 1922 r. zgorzkniał i chyba na trwałe zniechęcił się do polskiego społeczeństwa. Oczywiście, mimo to w 1926 r. przejął władzę i jak pisały zaraz po jego śmierci „Wiadomości Literackie", osiągnął w życiu wszystko, co było do osiągnięcia. Poplecznicy Marszałka, jak choćby Wojciech Stpiczyński, serwowali odmienną (popularną również dziś) narrację, że w II Rzeczpospolitej naród zdał egzamin, ale egzaminu nie zdały elity.

Roman Dmowski, chyba w myśl zasady „aut Caesar, aut nihil" („być albo Cezarem, albo nikim") czekał aż jego obóz przejmie pełnię władzy. Uważał, że tylko wtedy możliwe będzie urzeczywistnienie wytyczonych celów. W 1930 r. konstatował: „po zakończeniu wojny światowej zapanowały w naszym świecie choroby gospodarcze i finansowe", co skończyło się ostatecznie innym, niż zakładał, ułożeniem relacji w kraju. Nie wyrażał jednak zawodu, co najwyżej formułował propozycje dalszych zmian (akcentując wątek antysemicki).

Dla Witosa ogromnym rozczarowaniem była osobista polityczna przegrana, a także cała sprawa brzeska (oskarżenie w 1931 r. kilkunastu polityków centrolewicy o przygotowywanie zamachu stanu; wyroki opiewały nawet na trzy lata więzienia). Już przed wojną oczekiwał od przyszłej ojczyzny wdzięczności i mimo kolejnych zasług ostatecznie jej się nie doczekał.

Podobnie zresztą Ignacy Daszyński. Pod koniec życia, w 1928 r., objął stanowisko marszałka Sejmu. Nie było to jednak ukoronowanie jego kariery politycznej. Wszedł w sam środek brutalnego politycznego sporu i zamiast urzeczywistniać socjalistyczne marzenia, musiał rozpaczliwie bronić resztek demokracji.

Ignacy Daszyński: marzenie o realizacji postulatów demokratycznych i socjalnych

Ignacy Daszyński: marzenie o realizacji postulatów demokratycznych i socjalnych

Foto: Narodowe Archiwum Cyfrowe

Bogaty w dobrą wolę

To poczucie niespełnienia u ojców niepodległości, tak duża liczba osobistych zawodów nie determinuje, rzecz jasna, ostatecznej oceny II RP. Miała ona przecież wiele wymiarów. Nawet niechętny tamtym czasom Czesław Miłosz przyznawał, że: „był to okres bogaty w dobrą wolę, poświęcenie, bohaterstwo, twórczość naukową, literacką i artystyczną. Bo ostatecznie wiemy, że w każdym mieście i kraju mnóstwo rzeczy odbywa się równocześnie i żadne uogólnienia tej rozmaitości nie wyczerpią".

Rzeczywiście, czasy II RP obfitują w postacie szlachetne, prawe i barwne. To im dwudziestolecie zawdzięcza swój wyjątkowy koloryt. Długofalowo ci najbardziej prawi i ciekawi jednak przegrywali. Narutowicz został znieważony i zamordowany, więźniowie brzescy i ich obrońcy nie doczekali się sprawiedliwości (w przeciwieństwie do ich oprawców i oskarżycieli), o Berezie szkoda już nawet pisać. Do rangi ponurego symbolu wyrasta, że chyba największy oprawca tamtych czasów, Wacław Kostek-Biernacki, we wrześniu 1939 r. został ministrem! A to tylko wierzchołek góry lodowej. Kraj, w którym tego rodzaju rzeczy się działy, nie mógł być spełnieniem marzeń pokoleń cierpiących w trakcie zaborów.

Druga wojna światowa, a potem czasy komunizmu owo wrażenie trochę zatarły. W nowych okolicznościach II RP nabierała cech mitycznych i choć część odniesionych wówczas ran wciąż krwawiła, to w zbiorowej świadomości przez palce patrzyło się (i wciąż tak się patrzy) na dawne przewiny. Zmienne koleje historii sprawiły, że państwo, które musiało zawieść pokładane w nim nadzieje, po latach uzyskało szanse na rehabilitację. Nasuwa się pytanie: jak za kilkadziesiąt lat potomni będą rozliczać III RP?

Autor jest historykiem, doktorem ekonomii, radcą prawnym, przygotowuje dla wydawnictwa Iskry biografie równoległe Gabriela Narutowicza i Eligiusza Niewiadomskiego

W związku z rocznicą odzyskania Niepodległości przez Polskę przypominamy tekst Macieja J. Nowaka napisany z okazji 100. rocznicy odzyskania niepodległości.

Złożyło się tak, że niepodległa Polska była do listopada 1918 r. wyśnionym marzeniem. Marzeniem kolejnych pokoleń Polaków cierpiących przez lata pod zaborami. Myśl o ojczyźnie stanowiła, jakby to ujął Boy-Żeleński, „za krajem baśni naiwną tęsknotę".

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Dlaczego broń jądrowa nie zostanie użyta
Plus Minus
„Empire of the Ants”: 103 683 zwiedza okolicę
Plus Minus
„Chłopi”: Chłopki według Reymonta
Plus Minus
„Największe idee we Wszechświecie”: Ruch jest wszystkim!
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Plus Minus
„Nieumarli”: Noc żywych bliskich