A jeśli tak, to co mam powiedzieć? Skręcałem więc łóżko, miałem do pokonania dwieście śrubek, dysponując jedynie śrubokrętem, bo tym razem nie pożyczyłem od brata wkrętarki. Po trzech, czterech godzinach zrobiły mi się na palcach odciski, a tu nagle telefon z informacją, że „biorą mnie". To był pierwszy sygnał. Potem, kiedy przebywałem w Austrii i na Węgrzech kręcąc program „Europa filmowa" dla Canal + Discovery, agent poinformował mnie o kontrakcie i dacie wylotu. Po kolejnym nagraniu w Szkocji miałem na przepakowanie bagaży zaledwie trzy godziny. Spotkałem się wtedy na chwilę z rodzicami, a zaraz potem pod dom, gdzie mieszkam w Warszawie, podjechała... limuzyna. Moja mama była w szoku. Zapytała: „To ty teraz będziesz takim jeździł samochodem?". Odpowiedziałem: „Mamo, to jest wynajęte przez produkcję w Stanach!". W drodze na Okęcie okazało się, że na lotnisku jest alarm bombowy, a ja powiedziałem do kierowcy: „Niech się pan nie martwi, ja tak mam zawsze: Zawierucha jestem, a nazwisko zobowiązuje!". Po wielu perypetiach doleciałem do Los Angeles. Na lotnisku czekała na mnie asystentka, która pomagała mi we wszystkich formalnościach. A po dwóch dniach, w tym przymiarkach kostiumów, poznałem ekipę producencką z Sony Pictures – ludzi niezwykle ciepłych i przyjaznych.
Zagrał pan w „Księstwie" Andrzeja Barańskiego młodego Polaka, który chce się wybić i przekroczyć rodzinne ograniczenie, te są jednak jak fatum. W Hollywood musiał pan naprawdę przekroczyć nieprzekraczalną dla polskich aktorów granicę. Co się działo w pana głowie?
Dobrze, że pan wspomniał o „Księstwie", bo to była dla mnie jedna z najpiękniejszych aktorskich prac, a jednocześnie wspaniałe spotkanie z Andrzejem i Albiną Barańskimi. Mój filmowy bohater pochodził z Kielecczyzny, ze środowiska, które od lat rządzi się swoimi prawami. Chciał się wyrwać, co mu się nie udało. Ja też jestem z Kielc, choć urodziłem się w Krakowie. Dziś wiem, że „Księstwo" było dla mnie jak przygotowanie do dalszych ról, motywowało do tego, by przekraczać kolejne granice i sięgać dalej. Miałem przecież zawirowania i dziury w życiorysie, o czym publicznie szerzej nie mówię. Ale kiedy nadarzyła się okazja, żeby spełnić aktorskie marzenie, to co miałem zrobić? Zabrałem do Hollywood krówki ciągutki!
Wyjątkowość pana sytuacji polegała na tym, że jako jedyny na planie nie był pan native speakerem.
To prawda. Ale wszystko układało się w naturalny sposób. W niedzielę zostałem zaproszony do biura, gdzie Quentin ma w zwyczaju wyświetlać dla swoich aktorów, jeśli jest na to czas, jeden z jego ulubionych filmów. W tamtą niedzielę wybrał „Wielką ucieczkę" ze Steve'em McQueenem, bo przecież, jak wiadomo, uwielbia klasykę i westerny. O polskim kinie też wie dużo. Nie tylko o Polańskim – również o Wajdzie i Hoffmanie. Byłem już w sali projekcyjnej, gdy weszły do niej dwie piękne kobiety. Jedną z nich była Margot Robbie, która gra Sharon Tate. Pomyślałem, że trzeba brać byka za rogi i powiedziałem: „Cześć, jestem twoim mężem!". Odpowiedziała miłym przywitaniem. Potem poznałem Emile'a Hirscha. A chwilę później poczułem, że jest w sali jeszcze ktoś inny. Odwróciłem się i zobaczyłem Quentina Tarantino we własnej osobie, który powiedział: „Cześć, Rafał, świetnie, że tu jesteś. Witam cię w rodzinie Tarantino!". Kto w świecie aktorskim odrzuci takie zaproszenie? Tym bardziej że Quentin jest obecny na planie przy każdym ujęciu. Mówi do aktorów: „To już mamy, to było super, ale zrobimy jeszcze jedno ujęcie, bo...", a wtedy resztę dopowiada chóralnie ekipa: „Bo kochamy robić filmy!".
Jakie ma pan wspomnienia ze spotkania z DiCaprio?