Pusty plac Świętego Piotra. Krople uderzające w rzymski bruk i samotna postać w białej sutannie, która trwa w modlitwie. Dłonie Franciszka się trzęsą, widać, że jest słaby, momentami można odnieść wrażenie, że niesiony przez niego Najświętszy Sakrament zaraz wypadnie mu z rąk. Ale trwa z napięciem, modlitewnym skupieniem na twarzy. Samotny i sam wobec Boga, błagając Go, jak niegdyś Mojżesz, o oddalenie zarazy, zagłady od swego ludu. Ten obraz zostanie na długo. Trudno oprzeć się jego apokaliptycznym interpretacjom.
A przecież nie jest to jedyna scena, sytuacja, która pozostanie na długo w pamięci. Pusta świątynia, a w niej rzędy trumien, transporty wojskowych ciężarówek wiozące zwłoki czy... historia domu seniora w Hiszpanii, w którym dopiero po kilku dniach odkryto, że zwłoki zmarłych z powodu koronawirusa spoczywały w pokojach obok jeszcze żywych, choć już chorych. A także twarze lekarzy, zmęczonych, zmuszonych decydować, kto ma żyć, a kto umierać; zdjęcie kapłana, który oddał kupiony dla siebie przez parafian respirator, żeby inny, młodszy, mógł przeżyć. A obok, tuż obok, inne obrazy. Wielkie imprezy, picie na umór (wystarczy zajrzeć do pojemników z butelkami na jakimkolwiek osiedlu, by zobaczyć, że spożycie w tym czasie wzrosło), lekceważenie zakazów władz i szukanie jakichkolwiek rozrywek, które pokryją radykalną pustkę naszych czasów, jej beztreściowość.
A jednak realna
To są obrazy naszej, może jeszcze pluszowej, ale przecież nie mniej realnej apokalipsy. „Apokalipsy naszych czasów" – by posłużyć się tytułem znakomitej książki Wasyla Rozanowa pisanej w czasie rewolucji bolszewickiej. Można się zżymać, że przecież jeszcze nic takiego się nie stało, że wciąż więcej ludzi umiera na raka czy zawał serca, a o nich nikt nie pamięta. Że zamknięcie ulubionych kawiarni nie jest jeszcze dowodem na nic, a siedzenie w domu to mniejsze wyrzeczenie niż większość z tych, do których byli zmuszani nasi dziadowie w czasie wojen czy komunizmu. To wszystko prawda, ale te „pluszowe" cierpienia rzeczywiście – jeśli potrwają dłużej – zmienić mogą bardzo głęboko nasz świat, wyznaczyć koniec polityczno-ekonomicznego status quo, w którym przyszło nam żyć.
Wielu już tego doświadczyło. Zdjęcia przysyłane przez przyjaciół ze Stanów Zjednoczonych są tego smutnym przykładem. Wielu, bardzo wielu ludzi już straciło tam pracę, na ulicach większych miast widać uzbrojoną po zęby policję i wojsko szykujące się na protesty tych, którzy właśnie stracili jedyny dochód, a muszą opłacić kredyty, za które kupili wszystko, co mają. Frustrację widać też już w dużo lepiej socjalnie i prawnie zabezpieczonej Europie. Chadecki polityk z Niemiec popełnia samobójstwo, bo się obawia, że nie będzie w stanie sprostać oczekiwaniom społecznym.
W Polsce, choć o tym trochę ciszej, wcale nie jest inaczej. Ludzie żyjący z turystyki już nie mają pracy i nikt nie wie, kiedy ona powróci. A nie jest to przecież jedyny rynek, który został zniszczony przez pandemię i związane z nią przepisy. Pal licho zyski, bilanse PKB i inne wskaźniki – o wiele istotniejsze jest to, że setki tysięcy ludzi stracą lub już straciły pracę, nie stać ich na pokrycie podstawowych wydatków, a banki, nawet jeśli teraz zawieszą raty, nie pozwolą przecież, by kredyty nie były spłacane. I ta nagła świadomość, że większość tego, co mamy, jest na kredyt. Frustracja, żal za utraconym, kto wie, czy nie samobójstwa – to wszystko będą koszty, całkiem realne, tego, co się dzieje. Nikt zaś nie wie, ile to może potrwać. Epidemiolodzy mówią o półtora roku do dwóch lat, politycy – lekko tylko kamuflując tę prawdę – że na długo musimy zmienić swoje podejście do życia. I choć wspominają o „poluzowaniu kwarantanny społecznej", to wcale nie o jej zniesieniu.