Później Twitter poszedł dalej i ukrył wpisy prezydenta – tym razem dotyczące zamieszek po zabiciu George'a Floyda. W miejscu, gdzie wyświetlane są treści tweetów, pojawił się komunikat, że treść naruszała zasady serwisu, m.in. zakaz wzywania do przemocy. Ponieważ jednak wpisy głowy państwa mają istotne znaczenie dla życia publicznego, po zapoznaniu się z ostrzeżeniem można je przeczytać.
Tego dla Trumpa było za wiele i podpisał dekret uderzający potencjalnie we wszystkie media społecznościowe. Wezwał w nim Federalną Komisję Łączności do zmiany przepisów, które zwalniały platformy społecznościowe z odpowiedzialności za to, co zamieszczają na nich użytkownicy. To otwarłoby drogę do skarg na sposób moderowania treści. Eksperci od wolności słowa orzekli jednak, że decyzja prezydenta może być pogwałceniem pierwszej poprawki do konstytucji, która gwarantuje wolność słowa.
Utarczki Trumpa z Twitterem to tylko objaw poważniejszego problemu – tego, jak internet zmienił świat polityki. Na przykład prezydent USA często pisze w sieci nieprawdę: tu oskarży przeciwników o niestworzone rzeczy, tam poda, że wybielacz leczy koronawirusa... Te luźno związane z faktami wpisy stają się narzędziem uprawiania polityki, zmieniania rzeczywistości. Serwisy społecznościowe przez długi czas udawały, że to nie ich problem. I wtedy mieliśmy do nich pretensje, że stają się narzędziem dezinformacji. Gdy teraz Twitter postanowił podejść do sprawy poważnie, spotkał się z zarzutem, że chce cenzurować polityków.
Serwisy społecznościowe długo udawały też, że nie są mediami, więc nie ponoszą odpowiedzialności za pojawiające się w nich treści. Sęk w tym, że są pośrednikami między milionami nadawców komunikatów i ich odbiorcami – a więc właśnie mediami. I nie ma znaczenia, czy chodzi o YouTube'a, Instagram, TikToka, Facebooka, Snapchata czy Twittera. Niejeden youtuber i niejedna instagramerka mają w internecie zasięg, o jakim tradycyjne media mogłyby tylko pomarzyć. Tyle tylko, że te drugie biorą odpowiedzialność za to, co piszą czy nadają, za podaną przez nich informacją stoją marka gazety czy stacji telewizyjnej, twarz i nazwisko dziennikarza. Internet zaś stał się oceanem dezinformacji, w którym często anonimowi autorzy gotowi są do napisania największej bzdury, oszczerstwa czy obelgi, byleby tylko zdobyć trochę lajków czy retweetów.
Nie ma tu łatwych rozwiązań. Wizja, w której kilka serwisów z Doliny Krzemowej miałoby prawo do cenzurowania debaty na całym świecie, jest równie niepokojąca, jak wizja totalnej dezinformacji w przypadku braku jakichkolwiek regulacji. Może więc rację mają pesymiści, ostrzegając, że internet nie pasuje do demokracji i jego rozwój prędzej czy później doprowadzi ten ustrój do upadku?