Można mówić o stałej tendencji: w ostatnich dwóch latach Oscary za najlepszy film zgarnęli reżyserzy pochodzenia azjatyckiego. W ubiegłym roku był to Bong Joon-ho, który podbił świat kina swoim „Parasite". A teraz w czasach pandemii, dwa miesiące temu, statuetkę odbierała mieszkająca w Stanach, ale urodzona w Pekinie Chloe Zhao. W „Nomadland" sportretowała współczesnych nomadów – ludzi, którzy nie wpisują się w amerykański system, a żyjąc w kamperach, w drodze, szukają swojej wolności. A przecież ważną rolę odegrali niedawno również: Lulu Wang z „Kłamstewkiem" czy Jon Chu z kasowym przebojem „Bajecznie bogaci Azjaci". Krytycy piszą wręcz o nowym pokoleniu twórców o azjatyckich korzeniach. Ostatnio dołączył do tej grupy Lee Isaac Chung. Właśnie z „Minari" – autobiograficzną opowieścią o koreańskich imigrantach w USA.
Film stał się jednym z najgłośniejszych tytułów mijającego roku. Jeszcze przed pandemią, w styczniu 2020 roku, zdobył Grand Prix Jury i nagrodę publiczności na festiwalu Sundance Roberta Redforda – najważniejszej światowej imprezie poświęconej niezależnemu kinu. Potem były nagrody krytyków amerykańskich, wreszcie sześć nominacji do brytyjskich BAFTA, Złoty Glob dla filmu zagranicznego (członkowie Stowarzyszenia Prasy Zagranicznej zakwalifikowali „Minari" do kategorii zagranicznej, bo większość jego dialogów toczy się w języku koreańskim), sześć nominacji do Oscara, z których jedna – za drugoplanową rolę kobiecą 74-letniej Koreanki Yuh-Jung Youn – zamieniła się w statuetkę.
Kawałek ziemi
Co sprawiło, że bardzo kameralny i skromny film, toczący się w rytmie zwyczajnych, codziennych problemów, osiągnął taki sukces? „Minari" jest nowym spojrzeniem na emigrację, na wrastanie w obcą kulturę, ale też na szacunek dla własnej tradycji, na trudy, które rozbijają rodzinę, co powoduje ludzką samotność. Na to, z czym dzisiaj wszyscy się mierzymy.
Lee Isaac Chung opowiada o emigrantach bez pokazywania gwałtu, który panuje choćby w podparyskiej dzielnicy Montfermeil w „Nędznikach" Ladja Ly czy w nowej wersji „Alexanderplatz" Burhana Qurbaniego. Nie ma też niechęci do „obcych". Jest harówka, z jaką migranci próbują zbudować sobie nowe życie.
Cofamy się w lata 80. poprzedniego wieku. Monica i Jacob – koreańska rodzina z dwojgiem dzieci – zahaczyli się w Kalifornii. Od dawna próbują wpisać się w nowy kraj. Zarabiają, sprawdzając płeć kurcząt. Dziwna, okropna praca. Jacob opanował ją do perfekcji, jest jak maszyna. Nie chce jednak spędzić reszty swoich dni, zaglądając do pup pisklętom.