Piękny świat „Minari”

Na fali wspierania wielokulturowości w Ameryce wypłynęli ostatnio twórcy o korzeniach azjatyckich. Na nasze ekrany wchodzi „Minari" – piękny, delikatny film o losach emigrantów.

Aktualizacja: 13.06.2021 07:31 Publikacja: 12.06.2021 00:01

Nagrodzona Oscarem za rolę drugoplanową w „Minari” Yuh-Jung Youn ze swym filmowym wnuczkiem Davidem

Nagrodzona Oscarem za rolę drugoplanową w „Minari” Yuh-Jung Youn ze swym filmowym wnuczkiem Davidem

Foto: materiały prasowe, Josh Ethan Johnson

Można mówić o stałej tendencji: w ostatnich dwóch latach Oscary za najlepszy film zgarnęli reżyserzy pochodzenia azjatyckiego. W ubiegłym roku był to Bong Joon-ho, który podbił świat kina swoim „Parasite". A teraz w czasach pandemii, dwa miesiące temu, statuetkę odbierała mieszkająca w Stanach, ale urodzona w Pekinie Chloe Zhao. W „Nomadland" sportretowała współczesnych nomadów – ludzi, którzy nie wpisują się w amerykański system, a żyjąc w kamperach, w drodze, szukają swojej wolności. A przecież ważną rolę odegrali niedawno również: Lulu Wang z „Kłamstewkiem" czy Jon Chu z kasowym przebojem „Bajecznie bogaci Azjaci". Krytycy piszą wręcz o nowym pokoleniu twórców o azjatyckich korzeniach. Ostatnio dołączył do tej grupy Lee Isaac Chung. Właśnie z „Minari" – autobiograficzną opowieścią o koreańskich imigrantach w USA.

Film stał się jednym z najgłośniejszych tytułów mijającego roku. Jeszcze przed pandemią, w styczniu 2020 roku, zdobył Grand Prix Jury i nagrodę publiczności na festiwalu Sundance Roberta Redforda – najważniejszej światowej imprezie poświęconej niezależnemu kinu. Potem były nagrody krytyków amerykańskich, wreszcie sześć nominacji do brytyjskich BAFTA, Złoty Glob dla filmu zagranicznego (członkowie Stowarzyszenia Prasy Zagranicznej zakwalifikowali „Minari" do kategorii zagranicznej, bo większość jego dialogów toczy się w języku koreańskim), sześć nominacji do Oscara, z których jedna – za drugoplanową rolę kobiecą 74-letniej Koreanki Yuh-Jung Youn – zamieniła się w statuetkę.

Kawałek ziemi

Co sprawiło, że bardzo kameralny i skromny film, toczący się w rytmie zwyczajnych, codziennych problemów, osiągnął taki sukces? „Minari" jest nowym spojrzeniem na emigrację, na wrastanie w obcą kulturę, ale też na szacunek dla własnej tradycji, na trudy, które rozbijają rodzinę, co powoduje ludzką samotność. Na to, z czym dzisiaj wszyscy się mierzymy.

Lee Isaac Chung opowiada o emigrantach bez pokazywania gwałtu, który panuje choćby w podparyskiej dzielnicy Montfermeil w „Nędznikach" Ladja Ly czy w nowej wersji „Alexanderplatz" Burhana Qurbaniego. Nie ma też niechęci do „obcych". Jest harówka, z jaką migranci próbują zbudować sobie nowe życie.

Cofamy się w lata 80. poprzedniego wieku. Monica i Jacob – koreańska rodzina z dwojgiem dzieci – zahaczyli się w Kalifornii. Od dawna próbują wpisać się w nowy kraj. Zarabiają, sprawdzając płeć kurcząt. Dziwna, okropna praca. Jacob opanował ją do perfekcji, jest jak maszyna. Nie chce jednak spędzić reszty swoich dni, zaglądając do pup pisklętom.

Monica i Jacob żyją skromnie, zwłaszcza że on jako najstarszy syn musi posyłać pieniądze swojej rodzinie w Korei. Więc próbuje coś zmienić. W Arkansas kupuje kawałek ziemi, by założyć plantację warzyw popularnych w ich ojczyźnie. Chce sprzedawać je do sklepów tam, gdzie liczna jest społeczność koreańska.

Rodzina się przeprowadza. Ale Jacob nie powiedział żonie, że okolica jest mocno wyludniona, a dom to w istocie mobilna przyczepa na kółkach. Ich mały syn David choruje na serce. Co jakiś czas musi przechodzić lekarską kontrolę, a Monica czuje się bezpieczniej, gdy w pobliżu jest szpital. Kobieta fatalnie znosi samotność i niepewność, więc mąż proponuje, by sprowadzić do Stanów jej owdowiałą matkę.

I babcia staje się w rodzinie ważną postacią. Nie ma w sobie nic ze staruszki w okularach przesiadującej w fotelu. Przywiązana do tradycji koreańskiej, a jednocześnie energiczna, nosząca w sobie wolność, najchętniej nauczyłaby wnuki grać w pokera. „Wszystkim babciom" – dedykuje film reżyser. Jego halmeoni (po koreańsku babcia) była właśnie taka.

Lee Isaac Chung nie ukrywa, że „Minari" jest filmem w znacznej mierze autobiograficznym. Dlatego często patrzy w nim na świat oczami Davida. Nie mnoży scen odrzucenia, nie pokazuje rasistowskich zachowań. Zadaje podstawowe pytania: na ile pielęgnować swoją odmienność, na ile wpisywać się w nową społeczność? Tu przecież wszystko jest problemem: nawiązywanie kontaktów i przyjaźni, wybór kościoła, do którego chodzi się na mszę. A jeszcze to codzienne rozliczanie się w rodzinie: czy spełnił się amerykański sen? Czy kiedykolwiek się spełni? Czy decyzja o wyjeździe z własnego kraju była właściwa? Co zrobić dalej, gdy nie wszystko wychodzi, a urodzone w Stanach dzieci są już przecież obywatelami amerykańskimi i wcale nie chcą wracać do kraju rodziców. Wreszcie: jak tworzyć harmonijną rodzinę, skoro tyle jest niespełnień, cichego żalu, głośno artykułowanych pretensji?

Jacob chce walczyć. Dla siebie, dla żony, dla dzieci. Choć cena może okazać się wysoka.

Krwawa Rwanda

Lee Isaac Chung doskonale zna wszystkie te problem i pytania. Urodził się w Denver w 1978 roku, a wychował właśnie w Arkansas, gdzie jego ojciec jak Jacob kupił farmę.

Chung miał wtedy kilka lat. Jak bohater filmu, bo David to przecież on – miał chore serce. Tak naprawdę zdrowe życie i obcowanie z naturą okazało się dla niego lekarstwem. Polubił życie na prowincji, rozległe pola, łąki, strumyk. Siadał czasem nad jego brzegiem i rzucał kamieniami w węże. Pamięta rytuał niedzielnych mszy, na które schodzili się gospodarze z całej okolicy. W sobotę chodził z rodziną do kościoła koreańskiego, w niedzielę do kościoła „białego" – baptystów.

Matka w tych pierwszych wiejskich latach wciąż była zdenerwowana, ojciec nie chciał wracać do miasta, upierał się, że tak ma wyglądać ich życie. No i była też wspomniana babcia, która nagle się w Arkansas pojawiła. Dziś Lee Isaac żałuje, że nie okazał jej więcej serca. W jednym z wywiadów wspominał:

„Moja halmeoni, tak jak w filmie, przyjechała do Stanów, żeby pomóc swojej córce. Wszystko, co kochała, zostawiła za sobą w Korei. Nie chciała być Amerykanką, do końca życia nie mówiła nawet po angielsku. Nie doczekała czasów, gdy ojcu zaczął iść interes ze sprzedażą leczniczych ziół, ani naszych – moich i mojej siostry – sukcesów zawodowych. Umarła, kiedy miałem 16 lat. Żaden autor spisujący historię Ameryki czy historię emigracji o niej nie wspomni. Była jakby niewidzialna. Zawsze, kiedy o niej myślę, przychodzi mi do głowy słowo »poświęcenie«. A przecież ja też nie umiałem jej nigdy okazać wdzięczności. W »Minari« jest scena, w której David biegnie i łapie babcię za rękę. Ja nigdy tak nie zrobiłem, więc ten uścisk na ekranie ma dla mnie znaczenie symboliczne".

W Arkansas chłopiec chodził do wiejskiej szkoły. Był jednym z dziesięciorga uczniów, którzy dalej kształcili się w college'u. Dzięki stypendium, które funduje co roku amerykański Senat i Fundacja Williama Randolpha Hearsta, trafił do Yale. Chciał tam studiować biologię. Uważał, że musi opierać się nie na wierze, lecz na rzetelnej wiedzy. Nie ukrywa, że to była także reakcja nastolatka na Kościół, przeciwko któremu zaczął się buntować. „Wiara zawsze była dla mnie ważna, ale dorastając zdałem sobie sprawę, że zaczyna mnie ona ograniczać. Że chwilami wpadam w bigoterię, że przyjmuję słowa księdza za pewnik. A zrozumiałem, że człowiek musi wątpić, kwestionować, sprawdzać. Biologia miała mnie nauczyć tego stylu myślenia".

Studia na Yale nie były łatwym doświadczeniem. Uniwersytet należący do Ivy League to jedna z kilku najbardziej prestiżowych uczelni w Stanach. Nieopodal jest Nowy Jork z jego intelektualną atmosferą. „Długo nadrabiałem zaległości" – przyznaje Lee Isaac Chung. Nadrabiał je głównie na Broadwayu i w kinach. Aż zrozumiał, że nie będzie szczęśliwy jako biolog. Chciał robić filmy, przeniósł się więc na wydział reżyserski na uniwersytecie w Utah.

W 2006 roku Valerie, żona Chunga, terapeutka, zgłosiła się jako wolontariuszka do centrum, które pomagało osobom niemogącym wciąż pokonać traumy po ludobójstwie w Rwandzie. Pojechali do Kigali razem. On też prowadził zajęcia w bazie pomocy humanitarnej. I razem ze swoimi podopiecznymi postanowił nakręcić film. Aktorów znaleźli w sierocińcach Kigali, zdjęcia zrobili w 11 dni.

„Munyurangabo" stał się jego fabularnym debiutem. Wydawało się, że ponad dziesięć lat po masakrze Rwanda powoli zapomina o tragedii. Ale Chung wiedział, że to wrażenie powierzchowne. Ból, rozpacz, poczucie straty wciąż w ludziach tkwiły. Tytułowy bohater jego filmu nie pamięta nawet twarzy swojego ojca zabitego przez Hutu, ale po latach ten mord nie daje mu spokoju. Chce ojca pomścić. W rodzinne strony jedzie z chłopakiem, z którym zaprzyjaźnił się w Kigali. Nie zwrócił uwagi, że pochodzi on z plemienia Hutu, ale dla jego bliskich ma to kolosalne znaczenie. Nienawiść wciąż tli się w ludziach, przenosi na następne pokolenia i wybucha przy każdej okazji.

Artysta z azjatyckimi korzeniami uszanował afrykańską tradycję – nakręcił film w języku kinyarwanda. Był nie tylko jego współscenarzystą i reżyserem. Sam zrobił zdjęcia i sam go zmontował. Praktycznie nie miał na niego żadnego budżetu. Efekt był zadziwiający. Słynny amerykański krytyk Roger Ebert napisał: „Mistrzostwo", inni też nie szczędzili znakomitych ocen.

„Munyurangabo" trafił do oficjalnej canneńskiej sekcji „Un certain regard", potem przeszedł przez wiele dużych festiwali, m.in. w Busan, Toronto, Berlinie, Rotterdamie. A Chung nie zapomniał o rwandyjskich przyjaciołach. Wspiera ich przez filię swojej firrmy produkcyjnej Almond Tree Films. W Almond Tree Rwanda powstało już sporo krótkich filmów. Sam Chung w 2015 roku wyreżyserował tam dokument „I Have Seen My Last Born", raz jeszcze opowiadając o ludziach, którzy przeżyli straszne zbrodnie 1994 roku i do dziś noszą w sobie wspomnienia koszmaru.

W 2010 roku reżyser pokazał „Lucky Life" – historię grupy przyjaciół, która jedzie nad morze, by wesprzeć kolegę, u którego zdiagnozowano właśnie raka w terminalnym stadium. Dwa lata później zrobił „Abigail Harm". Oparł ten film na starej koreańskiej przypowieści, ale jej akcję przeniósł do Nowego Jorku. Początek: kobieta czyta na głos fragment z „Alicji w krainie czarów" niewidomemu człowiekowi. Innemu pozbawionemu wzroku mężczyźnie będzie potem opowiadać, jak wyglądają zdjęcia w erotycznym magazynie. Każdemu według potrzeb. A jej samej marzy się miłość. Bajka w wystylizowanej na ekranie Ameryce została kiepsko odebrana, nie powtarzając sukcesu „Munyurangabo", krytycy chwalili tylko rolę Amandy Plummer. Po tych niepowodzeniach reżyser chciał nawet wycofać się z kina. Zajął się nauczaniem innych warsztatu filmowego.

Średnia azjatycka

Dopiero po kilku latach Chung pomyślał o kolejnym filmie fabularnym. Pewnego wieczoru zaczął spisywać wspomnienia z dzieciństwa. Tak się zaczęło. Wyciągnął stare, lekko już spłowiałe zdjęcia. Na nich przyczepa, która stała się rodzinnym domem. I ojciec podnoszący małego synka, by mógł wejść do środka. Dokładnie jak w „Minari".

W 2019 roku napisał scenariusz, wysłał producentce Christinie Och. Zadzwoniła natychmiast, złapała go na wykładach w Korei. Kilka miesięcy później zaczęli zdjęcia.

Przygotowując film o własnym dzieciństwie, Chung bał się reakcji rodziców. Podobno, gdy powiedział o swoich planach siostrze, ta natychmiast odparowała: „Zabiją cię!". Gdy wyjawił im swoje zamiary, uszedł wprawdzie z życiem, ale dopiero po obejrzeniu „Minari" rodzice rozchmurzyli się. Przyznali, że pokazał trudne chwile, ale też piękno tamtego czasu, gdy budowali życie rodziny w Stanach.

W tym filmie o emigrantach Chung nie koncentruje się na opisywaniu amerykańskiego rasizmu. To nie jest azjatycki Spike Lee. Ale też Azjaci nie są w Stanach tak niechętnie widziani jak Meksykanie albo tak napiętnowani jak Afroamerykanie. Nie mają również tragicznej jak oni historii – poczynając od niewolnictwa, przez wieloletnie pozbawianie praw obywatelskich aż do tworzenia gett. Przybysze z Azji cieszą się w Stanach większym szacunkiem. Jak rodzina Chunga są pracowici i wykształceni. Średnia ich rocznego dochodu jest o ok. 16 tys. dolarów wyższa niż całej populacji amerykańskiej, wśród osób powyżej 25. roku życia ponad połowa skończyła co najmniej college, podczas gdy dla ogółu społeczeństwa liczba ta wynosi znacznie mniej. W filmie Isaaca Lee Chunga nawet inność jest zaznaczona delikatnie, jak wtedy, gdy w kościele biały chłopiec wykrzykuje za Davidem: „Dlaczego masz taką płaską twarz?". Albo gdy sąsiad, bardzo zresztą koreańskiej rodzinie pomagający, wspomina o wojnie koreańsko-amerykańskiej.

Jednak reżyser tych wątków nadmiernie nie eksponuje. Bardziej interesują go relacje rodzinne. Historia ludzi, którzy w bardzo trudnych momentach próbują żyć i budować swoją rodzinę. Może to właśnie tworzy siłę tego delikatnego filmu, który dziś odbieramy bardzo osobiście? Wszyscy przecież przeżyliśmy ostatnio traumę.

W czasie zdjęć do „Minari" Lee Isaac Chung odwiedził rodzinne strony. Opowiadał potem, że przez głowę przeszła mu myśl, by kupić tam dom, przecież w końcu pisać scenariusze można wszędzie. Zrezygnował z tego pomysłu. Dziś na fali sukcesu pracuje nad kolejnymi projektami. Chce przenieść na ekran japoński przebój anime „Twoje imię" i w Utah nakręcić romantyczną komedię. W rozmowie z dziennikarzem „The Hollywood Reporter" przyznał, że przeżył niejeden trudny moment, ale teraz jest na prostej. Odnalazł siebie i swoje miejsce. I obiecał sobie, że dla higieny będzie czasem w swoje dziecięce strony wracać. Zrozumiał też babkę, która, przylatując z Korei do Stanów, przywiozła ze sobą minari.

No, właśnie: minari to zielona roślina rosnąca w wodzie, przypominająca rzeżuchę, o lekko gorzkim smaku. Dla Koreańczyków przyprawa wyjątkowa, m.in. do ich tradycyjnego dania warzywnego – kimchi. Każdy emigrant pielęgnuje w sobie wspomnienie swojego „minari" przez całe życie. Czymkolwiek by ono nie było. Może zresztą nie tylko emigrant. Może ma je każdy z nas. 

Można mówić o stałej tendencji: w ostatnich dwóch latach Oscary za najlepszy film zgarnęli reżyserzy pochodzenia azjatyckiego. W ubiegłym roku był to Bong Joon-ho, który podbił świat kina swoim „Parasite". A teraz w czasach pandemii, dwa miesiące temu, statuetkę odbierała mieszkająca w Stanach, ale urodzona w Pekinie Chloe Zhao. W „Nomadland" sportretowała współczesnych nomadów – ludzi, którzy nie wpisują się w amerykański system, a żyjąc w kamperach, w drodze, szukają swojej wolności. A przecież ważną rolę odegrali niedawno również: Lulu Wang z „Kłamstewkiem" czy Jon Chu z kasowym przebojem „Bajecznie bogaci Azjaci". Krytycy piszą wręcz o nowym pokoleniu twórców o azjatyckich korzeniach. Ostatnio dołączył do tej grupy Lee Isaac Chung. Właśnie z „Minari" – autobiograficzną opowieścią o koreańskich imigrantach w USA.

Pozostało jeszcze 94% artykułu
Plus Minus
„Lipowo: Kto zabił?”: Karta siekiery na ręku
Materiał Promocyjny
Przed wyjazdem na upragniony wypoczynek
Plus Minus
„Cykle”: Ćwiczenia z paradoksów
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Justyna Pronobis-Szczylik: Odkrywanie sensu życia
Plus Minus
Brat esesman, matka folksdojczka i agent SB
Plus Minus
Szachy wróciły do domu