Juliusz Verne, znany i popularny autor „romansów naukowych", odpowiedział podczas jakiegoś towarzyskiego spotkania na odwieczne pytanie „co u Mistrza na warsztacie". Owoż: powieść o pewnym Polaku, inżynierze, który po upadku powstania postanowił do nierównej walki zaprząc swój wynalazczy geniusz. Zbudował więc ogromną łódź podwodną i poluje na oceanach na rosyjskie okręty... A przy okazji odkrywa świat głębin i jego niezmierzone bogactwa. Aby ukryć swą tożsamość, przybiera imię kapitana Nemo i zrywa wszelkie kontakty z nawodnym światem, ale wiedziony odruchem litości przyjmuje raz na pokład rozbitka, dziennikarza...
Jak to, Polaka? ? zdziwi się czytelnik, w pośpiechu usiłując sobie przypomnieć, jakiej u licha narodowości jest bohater „20 tysięcy mil podmorskiej żeglugi". Bo chyba jednak nie polskiej? Uspokajam: pamiętają państwo dobrze. Wieść o powstającej powieści szybko doszła do ambasady rosyjskiej w Paryżu, która sprawę potraktowała niezwykle poważnie, jak wszystko, co dziś nazwalibyśmy promocją dobrego imienia swego kraju za granicą, i czym prędzej podjęła działania prewencyjne. Jakie to były konkretnie działania, trudno rzec, nie mając dostępu do pilnie strzeżonych archiwów carskiej służby dyplomatycznej. Według jednych relacji Verne'owi uczyniono po prostu aluzję, że może mu się w ciemnej ulicy przydarzyć jakiś bardzo przykry wypadek. Według innych interwencja miała charakter dyplomatyczny i do pisarza o zmianę pierwotnego zamysłu zwrócił się wydawca, któremu wcześniej niestosowność takiej fabuły wyjaśniły zainteresowane dobrymi stosunkami z Rosją i generalnie niechętne wszelkiego rodzaju Polakom, karbonariuszom i innym wywrotowcom władze. Niewykluczone, że prawdziwe są obie wersje – wcale się wszak nie wykluczają.
W każdym razie pisarz, któremu zależało przede wszystkim na scjentyficznej fabułce, przerobił – zgodnie z otrzymanymi sugestiami – polskiego powstańca na Hindusa nienawidzącego Brytyjczyków; ambasada królowej Wiktorii tak drażliwa na punkcie swego kraju nie bywała. Każdy przyzna, że logika opowieści mocno na tym straciła. Polscy inżynierowie, o czym dziś nie chcemy pamiętać, hołubiąc w naszych dziejach wyłącznie żołnierzy, mieli wówczas zasłużenie wysoką markę. Tacy ludzie jak filomata Domeyko, którego portret do dziś zdobi główną aulę politechniki w Santiago de Chile, czy twórca kolei transandyjskiej Malinowski nie byli wcale wyjątkami; z całym szacunkiem dla Hindusów, poprawiona przez rosyjską ambasadę wersja „20 tysięcy mil..." brzmi dużo mniej prawdopodobnie.
Nie była to wcale jedyna szkoda, jaką czujni nawet poza własnymi granicami carscy cenzorzy wyrządzili światowej fantastyce. Jeszcze mniej znana, a dla nas dużo bardziej bolesna, jest sprawa niewydanej powieści Adama Mickiewicza „Historia przyszłości". Niewiele wiemy o tym dziele, tyle co z relacji przyjaciół, którym opowiadał lub pokazywał fragmenty. W każdym razie, nasyciwszy się wspomnieniami z „kraju lat dziecinnych", przeniósł z kolei poeta swą „duszę utęsknioną" w dokładnie przeciwną stronę i, jak to zwykł mawiać, „ukropił" dzieło opisujące oczekiwaną i pożądaną przez niego i jemu podobnych „wojnę powszechną ludów". Trudno rzec, co w tej wizji zawarł, poza ogólną, z przeproszeniem, rozpierduchą, rozpoczętą wojną skłóconych cesarzy, a zakończoną masową rewoltą zmęczonych zmaganiami i pobratanych ludów. W każdym razie, gdy myślał o publikacji swego dzieła, władze francuskie, pod naciskiem rosyjskim, deportowały Lelewela i stało się dla poety oraz jego przyjaciół jasne, że „Historia przyszłości" równa się bezwzględnemu wyrokowi opuszczenia „słodkiej Francji" w trybie ekspresowym. Na co z różnych względów nie miał ochoty.
Niewydana w swoim czasie, padła potem opowieść prawdopodobnie ofiarą wielkiego palenia rękopisów, które urządził podstarzały poeta przed wyjazdem na turecką wojnę. Bo, niestety, krzepiące słowa wielkiego rosyjskiego pisarza, że „rękopisy nie płoną", to tylko bajka.
I kto jak kto, ale Rosja zawsze wiedziała to najlepiej.