Biografia Vaclava Havla

Nie tylko Bohumil Hrabal postrzegał Havla jako symbol aksamitnej rewolucji – takim widział go cały świat. Fragment biografii czeskiego bezpretensjonalnego „filozofa na tronie", która ukazuje się właśnie nakładem Wydawnictwa Czarne.

Aktualizacja: 20.09.2014 18:40 Publikacja: 19.09.2014 02:33

Bohumil, Vašek, Bill: stolik luzaków. Fot. Jiri Jiru

Bohumil, Vašek, Bill: stolik luzaków. Fot. Jiri Jiru

Foto: Sygma/Corbis/BE&W

Red

Zniknięcie autora „Siły bezsilnych" z czeskiej polityki było czymś niewyobrażalnym; na takie wizerunkowe harakiri z pewnością nie mogły sobie pozwolić elity niewielkiego, dziesięciomilionowego państwa, powstałego w wyniku rozpadu Czechosłowacji. Havel cieszył się wciąż zaufaniem sześćdziesięciu pięciu procent obywateli, zwłaszcza wśród wyborców partii współtworzących centroprawicową koalicję. Kiedy premier Klaus podczas spotkania z mieszkańcami Pilzna w połowie stycznia 1993 roku zdradził, że Václav Havel zamierza kandydować na prezydenta, przerwały mu burzliwe owacje. Premier był wściekły, zrozumiał jednak, że nie pozbędzie się swego najgroźniejszego rywala.

Klaus próbował więc grać na zwłokę. Zgodnie z konstytucją nowego prezydenta powinien wybrać parlament składający się z Sejmu i Senatu. Rozpad Czechosłowacji nastąpił jednak tak szybko, że izba wyższa czeskiego parlamentu na razie istniała tylko na papierze. Premier upierał się, by najpierw przeprowadzić wybory do senatu. W ten sposób powrót Havla do czynnej polityki odwlókłby się co najmniej o kilka miesięcy.

Plan Klausa spalił na panewce za sprawą polityków Obywatelskiego Sojuszu Demokratycznego (ODA). Ta niewielka partia, założona przez przyjaciół Havla Pavla Bratinkę i Daniela Kroupę, nie była tak powszechnie kojarzona z osobą byłego prezydenta, jak Ruch Obywatelski, ale i w niej pierwsze skrzypce grali dawni dysydenci i działacze Forum Obywatelskiego. Poparcie ze strony Havla mogło im tylko pomóc: „Václav Havel był gwarantem dobrego wyniku wyborczego" – wspominał przewodniczący ODA Jan Kalvoda. Interes był obopólny, tym bardziej że Havlowi odpowiadał liberalno-konserwatywny charakter tej partii.

Kiedy politycy ODA zapowiedzieli, że 14 stycznia 1993 roku oficjalnie zgłoszą kandydaturę Václava Havla w wyborach parlamentarnych, ich koalicjanci wpadli w panikę. Przewodniczący partii ludowej (KDU-ČSL) Josef Lux natychmiast pojechał na Hrádeček, by ustalić z Havlem warunki poparcia jego kandydatury. Także Václav Klaus zmienił zdanie i opowiedział się za jak najszybszym wyborem prezydenta przez izbę niższą parlamentu. Nie chciał bowiem dopuścić do sytuacji, w której autorytet Havla zostałby utożsamiony z jedną, konkretną partią.

Powrót do gry

26 stycznia 1993 roku Václav Havel został wybrany na pierwszego prezydenta Republiki Czeskiej. Trudno było mówić o miażdżącym zwycięstwie: zagłosowało na niego stu dziewięciu spośród dwustu posłów. Za była większość posłów rządzącej koalicji i socjaldemokraci. Przeciwko – komuniści i faszyzujący republikanie Miroslava Sládka.

Havel wrócił do gry, ale dysponował teraz znacznie słabszymi atutami niż trzy lata wcześniej. Pozbawiony większości dawnych uprawnień, nie miał szans na odegranie istotnej roli w krajowej polityce. Rządząca koalicja miała tylko stu pięciu posłów w dwustuosobowym parlamencie, ale Klaus krzepko trzymał władzę w garści, w czym bardzo pomagały mu sympatyzujące z nim media. Havel nie zamierzał stawać z nim w szranki; zresztą nie bardzo mu wypadało, bo paradoksalnie to właśnie poparciu Klausa zawdzięczał ponowny wybór na prezydenta. Nie szczędzili sobie nawzajem drobnych uszczypliwości, ale byli na siebie skazani.

Co ważniejsze, sam Havel był już innym, znacznie dojrzalszym politykiem. Wyciągnął wnioski z dotychczasowych błędów oraz porażek i nie zamierzał ich powtarzać. „Rzeczywiście, w pierwszych miesiącach po aksamitnej rewolucji robiłem różne zwariowane rzeczy, za które dziś trochę się wstydzę – wspominał. – Jednego dnia przemawiałem w pięciu miastach i pod koniec opowiadałem już głupstwa, bo nie jestem typem wiecowego mówcy. Było w tym coś w rodzaju postwięziennej psychozy, kiedy człowiek wypuszczony na wolność nieustannie mówi i wydaje mu się, że ma tyle do powiedzenia, bo wszyscy go słuchają. Kiedy dziś o tym myślę, czuję się głupio, wtedy jednak to tolerowano. Wyciągnąłem wnioski i jestem dużo bardziej ostrożny. Zrozumiałem, że polityka ma swoje zasady, które wypada szanować – niezależnie od tego, że chce się wnieść do niej własny styl".

Havel wrócił na Zamek z nowym zespołem doradców i z ich pomocą wypracował klarowną strategię na najbliższe lata. „Usiłował stać się »realpolitykiem« – uważa Václav Žák. – Całkowicie zmienił swoją ekipę, miejsce przyjaciół zajęli profesjonaliści". Od tej pory skoncentrował się na polityce zagranicznej.

Ta decyzja miała głęboki sens. Havel był największym atutem Republiki Czeskiej, jej – mówiąc brzydko – najbardziej rozpoznawalną marką. Był słynniejszy nawet niż Škoda, w tym czasie wciąż jeszcze postsocjalistyczny moloch o przebrzmiałej sławie, przejęty za grosze przez potężny niemiecki koncern. Z Havlem na Hradzie nowe państwo od początku miało nieporównywalnie lepszą (i nie zawsze zasłużoną) prasę niż sąsiednia Słowacja. Państwo rządzone przez nieumiejącego oprzeć się autorytarnej pokusie Vladimíra Mečiara wkrótce zyskało niezbyt pochlebną opinię środkowoeuropejskiej „czarnej dziury". Tym jaśniej świeciła gwiazda regionalnego prymusa, czyli Republiki Czeskiej.

Wspólny język z Billem

Wiosną 1993 roku priorytetowym celem Havla stało się przekonanie przywódców państw zachodnich do konieczności rozszerzenia Sojuszu Północnoatlantyckiego na wschód. Decydujący głos w tej sprawie należał do prezydenta Stanów Zjednoczonych Billa Clintona. Przywódca jedynego supermocarstwa bynajmniej nie był entuzjastą tego pomysłu. Rozumiał jednak, że musi zaproponować jakieś rozwiązanie kwestii bezpieczeństwa tej części kontynentu, w której wybuchły już dwie wojny światowe.

Amerykanie od początku przemian demokratycznych starali się narzucić jakieś zbliżenie między państwami Europy Środkowej. „Trzeba też było pokazać Zachodowi, że nie rządzi tu banda przypadkowych awanturników, lecz ludzie, którzy uświadamiają sobie wagę dobrosąsiedzkiej współpracy – wspominał Havel. – Było więc wiele powodów do manifestacyjnego podkreślania naszych więzi i nawet jakiegoś ich instytucjonalizowania". W lutym 1991 roku w węgierskim Wyszehradzie utworzono Grupę Wyszehradzką z udziałem Polski, Czechosłowacji i Węgier. Niewiele z tego wynikało; zdecydowana większość mieszkańców tych krajów nie wiedziała nawet o istnieniu takiej inicjatywy, a znaczna część klasy politycznej, zwłaszcza w najzamożniejszych Czechach, była zdecydowanie przeciwna współpracy politycznej państw regionu: jednym kojarzyło się to z czasami sowieckimi, inni liczyli na specjalne, dwustronne relacje z potęgami Zachodu.

W przeciwieństwie do Klausa, Havel był realistą w sprawach międzynarodowych. Zdawał sobie sprawę, że z perspektywy USA Europa Środkowa to po prostu kilka postkomunistycznych państw, które w 1989 roku wyrwały się spod kurateli Moskwy. Znalazły się w szarej, neutralnej strefie pomiędzy ZSRR i Zachodem – i zostałyby w niej, gdyby ZSRR nie rozpadł się w grudniu 1991 roku. Wraz z zanikiem sowieckiego imperium zachodnia granica Rosji przesunęła się o setki kilometrów na wschód, odsłaniając nowe, nieznane Europejczykom połacie lądu, zamieszkane przez tajemnicze ludy w rodzaju Mołdawian czy Ukraińców. Wiosną 1992 roku wybuchła krwawa wojna w Bośni, która w ciągu kolejnych trzech lat miała pochłonąć ponad sto tysięcy ofiar. Rozpadła się Czechosłowacja. Neutralna ziemia niczyja obejmowała teraz niemal połowę Europy, grożąc destabilizacją całego kontynentu. Jak najszybsza integracja przynajmniej części tego obszaru ze strukturami militarnymi, politycznymi i gospodarczymi Zachodu zaczęła się wydawać niezłym pomysłem.

Nowy przywódca Rosji Borys Jelcyn początkowo wydawał się pogodzony z taką perspektywą i podczas wizyt w Warszawie i Pradze w 1993 roku stwierdził, że jego kraj nie ma nic przeciwko przesunięciu granic NATO nad Bug. Teraz trzeba jeszcze było przekonać do tego pomysłu Amerykanów. Sprawa wyglądała dość beznadziejnie, gdyż nowy prezydent interesował się wyłącznie kwestiami gospodarczymi, a jego doradcy do spraw polityki zagranicznej byli wielbicielami klasycznej literatury rosyjskiej – i typowej dla demokratów, to znaczy ugodowej, polityki wobec Rosji. W tej sytuacji prezydenci Czech, Słowacji, Polski i Węgier, którzy w styczniu 1994 roku spotkali się w Pradze z Billem Clintonem, usłyszeli od niego jedynie propozycję udziału w tzw. programie Partnerstwo dla Pokoju.

Wizyta amerykańskiego prezydenta w stolicy Czech była gigantycznym sukcesem wizerunkowym, politycznym, a także osobistym Václava Havla. Choć starszy od Clintona o dziesięć lat, jako jedyny spośród podtatusiałych przywódców czterech postkomunistycznych państw umiał nawiązać żywy kontakt z politykiem z pokolenia dzieci kwiatów, fanem jazzu i rocka, który w kampanii wyborczej przyznał, że w czasach studenckich palił marihuanę. Havel zabrał go na piwo do słynnej gospody Pod Złotym Tygrysem, gdzie zasiedli przy jednym stoliku ze stałym bywalcem lokalu Bohumilem Hrabalem. Clinton, pogrążony w żałobie po śmierci matki, która zmarła zaledwie kilka dni wcześniej, nigdy nie zapomniał ciepła i serdecznej empatii, z jaką goszczono go w Pradze. Kulminacyjnym punktem jego pobytu w Czechach był wieczór w popularnym klubie jazzowym Reduta. Havel, wiedząc, że amerykański prezydent jest muzykiem amatorem, podarował Clintonowi saksofon i namówił go, by zagrał z czeskimi jazzmanami. Zdjęcia dmącego w saksofon prezydenta obiegły cały świat.

Globalista znad Wełtawy

Havel i Clinton nadawali na tych samych falach, słuchali podobnej muzyki, mieli też wspólnych znajomych. Dylan Thomas powiedział, że kto nie kocha Ameryki, ten nie lubi ludzi – czeski prezydent uwielbiał Amerykę i zgadzał się z Madeleine Albright, że to „niezastąpiony naród". Mieli też podobny stosunek do globalizacji, jednej z dwóch „wizji przyszłości, które zdominowały poglądy Amerykanów na świat" po 1989 roku (drugą był neokonserwatyzm). O ile Clinton był praktykiem, o tyle Havel szybko zasłużył na miano wschodnioeuropejskiego herolda globalizacji, występując w zgodnym chórze z takimi piewcami ogólnoświatowego rozwoju techniki, komunikacji i handlu – oraz swobodnego przepływu pieniędzy – jak Thomas Friedman, Benjamin Barber czy Joseph Stiglitz.

Entuzjazm Havla wobec doktryny służącej w istocie maksymalizacji zysków globalnych korporacji – doktryny niebędącej niczym innym, jak apologią tego samego „samoruchu technologii", przed którym niegdyś bił na alarm – mogłaby nieco zaskakiwać, ale w gruncie rzeczy nie zaskakuje. Havel nie był zresztą bezkrytycznym chwalcą globalizacji, zdawał sobie sprawę, że mimo wszelkich zalet „coś jest z nią nie w porządku". „Cały świat pokrył się siecią milionów informacyjnych i telekomunikacyjnych nitek, niczym jakimiś naczyniami włosowatymi, którymi z błyskawiczną prędkością płyną nie tylko najróżniejsze informacje, ale też zintegrowane modele zachowań społecznych, politycznych i gospodarczych, normy prawne, a nawet miliardy dolarów elektronicznie błądzących po świecie, mimo że nikt z osób mających z nimi do czynienia nigdy nie zobaczy ich w formie fizycznej" – mówił w przemówieniu wygłoszonym z okazji otrzymania tytułu doktora honoris causa Uniwersytetu Harvarda w czerwcu 1995 roku.

Dzięki osiągnięciom globalnej cywilizacji – dodawał – która „zrodziła się w czasach nowożytnych w przestrzeni kultury europejskiej, a potem euro-amerykańskiej, wyrosłej przede wszystkim z połączenia tradycji antycznej, żydowskiej i chrześcijańskiej [...] dziś praktycznie wszyscy wiemy, co to są czeki, obligacje, weksle czy akcje, wszyscy wiemy, kto lub co to jest CNN, Czarnobyl, Rolling Stones, Nelson Mandela albo Salman Rushdie. Jednakże „wiele narodów czy choćby ich części walczy przy tym z dzisiejszą cywilizacją czy też jej głównymi reprezentantami o prawo do oddawania czci swym prastarym bogom i do poszanowania prastarych nakazów – często za pomocą broni, jaką dała im właśnie ta cywilizacja. Radary, komputery, lasery, gazy bojowe, a w przyszłości może nawet broń nuklearna mają pomóc w uratowaniu dziedzictwa czy wartości dawnych czasów przed zagładą, jaką gotuje im świat współczesny – ten sam świat, który wszystkich wyposażył w te osiągnięcia. Tymczasem w odróżnieniu od zdobyczy technicznych pozostałe wymiary tej cywilizacji – choćby demokracja czy idea praw człowieka – w wielu miejscach świata nie są przyjmowane, ponieważ chodzi rzekomo o zasady obce miejscowym tradycjom.

I co z tego wszystkiego wynika? – pyta retorycznie Havel. Po czym udziela odpowiedzi, świadczącej o tym, że naprawdę stał się już w pełni profesjonalnym politykiem. Warto przytoczyć obszerny fragment tej wypowiedzi:

„Byłem niedawno na uroczystej kolacji, zorganizowanej przy okazji znaczącej rocznicy. Uczestniczyło w niej około 50, a może i więcej głów państw. Nie chodziło o żadne rozmowy polityczne, lecz o zdarzenie wyłącznie towarzyskie – o protokolarny, zwyczajowy wyraz szacunku dla obecnych, którzy przyjechali oddać hołd pamięci bohaterów i ofiar największej wojny w historii ludzkości.

Wręczono nam plan rozsadzenia przy stołach i z zaskoczeniem stwierdziłem, że przy sąsiednim stole siedzą nie tylko konkretni przedstawiciele konkretnych państw, jak przy pozostałych, ale że będzie tam konsumować kawior i szampana grupa osób, oznaczonych na planie jako „stali członkowie Rady Bezpieczeństwa ONZ i członkowie G7".

Miałem mieszane uczucia. Z jednej strony pomyślałem sobie: to wspaniale, że najpotężniejsi i najbogatsi tego świata często się widują, że nawet przy okazji tej kolacji mają możliwość lepiej się poznać i w sposób nieformalny ze sobą porozmawiać. Z drugiej jednak strony odczułem pewne mrowienie po plecach. Było bowiem jasne, że wśród wszystkich pozostałych stołów jest tu jeden wyraźnie inny, szczególnie ważny – stół mocarstw. I nie potrafiłem odpędzić od siebie dość zwariowanej myśli, że przy tym szczególnym stole będą znów między sobą dzielić czy kroić jak szprotki nas wszystkich, siedzących przy innych stołach, nie pytając wcale o nasze zdanie.

Być może ten cały obraz jest wytworem bujnej fantazji byłego (i być może też przyszłego) dramatopisarza, ale chciałem tu o tym powiedzieć z jednego prostego powodu: żeby pokazać straszliwą różnicę między odpowiedzialnością mocarstw a ich pychą. Twórca owego planu rozsadzenia przy stołach – z pewnością nie był nim żaden z obecnych prezydentów – nie kierował się bowiem poczuciem odpowiedzialności za świat, tylko zwykłą pychą dużego i mocnego.

Pycha jest jednak tym właśnie, co prowadzi świat do piekieł. Proponuję coś innego: pokorną odpowiedzialność za świat. „[...] dopóki Rosja będzie myślała, że poszerzanie NATO o kraje, które w swym przekonaniu należą do tej przestrzeni kulturalno-politycznej, której obrona jest celem Sojuszu, wymierzone jest przeciw niej, będzie to oznaczało, że nie zrozumiała wyzwania tych czasów".

Przemówienie harwardzkie Havla to majstersztyk propagandy politycznej. Cały jego błyskotliwy wywód prowadzi właśnie do tej pointy i ma na celu przekonanie amerykańskich słuchaczy, że rozszerzenie NATO na wschód leży także w ich najlepiej pojętym interesie. Czeski prezydent uczynił to w języku zrozumiałym dla swoich słuchaczy – czyli w języku globalizacji, tej międzynarodowej nowomowy lat dziewięćdziesiątych; wykorzystał argumenty z ich arsenału ideologicznego, nie nadużywając przy tym racji historycznych i powstrzymując się od ckliwego moralizatorstwa czy martyrologii. Niezależny intelektualista przedzierzgnął się w profesjonalnego polityka.

Druga kadencja, drugi ślub

Profesjonalizacja prezydenta wkrótce znalazła wyraz także w jego działaniach podejmowanych na krajowej scenie politycznej. „Havel walczy teraz o odzyskanie jakiejś części utraconej władzy, wytyczając własny program polityczny w przemówieniach i podkreślając wagę edukacji, samorządu lokalnego, zaangażowania obywatelskiego itp. – pisał w 1994 roku Timothy Garton Ash. – Wydaje się nawet, iż jest gotów stać się ośrodkiem opozycji wobec Klausa, przynajmniej jeśli chodzi o niektóre zagadnienia – opozycji, którą można znaleźć nawet wewnątrz rządzącej koalicji premiera".

Istotnie, tak właśnie było. Havel walczył jednak nie tyle o władzę, ile o reelekcję. Jego pierwsza kadencja kończyła się w styczniu 1998 roku. Tymczasem skład parlamentu wyłoniony w wyniku wyborów w 1996 roku nie dawał mu wielkich szans na wygraną. Partie rządzącej koalicji centroprawicowej z Václavem Klausem dysponowały w parlamencie przewagą zaledwie jednego głosu (a i to dzięki pozyskaniu dwóch posłów socjaldemokracji, którzy zmienili barwy klubowe). Co więcej, wydawało się mało prawdopodobne, by szef ODS także tym razem zgodził się wesprzeć prezydenckie ambicje Havla. Poparcie ze strony ugrupowań ekstremistycznych – komunistów i faszyzujących republikanów – nie wchodziło w grę. Z kolei socjaldemokratów było za mało, zresztą wielu z nich nie cierpiało Havla. Ten układ sił mógł zmienić tylko jakiś kataklizm.

Havlowi zależało na reelekcji, choć swoim współpracownikom mówił co innego. Jesienią 1996 roku pojawiła się realna szansa na rozszerzenie NATO. Bill Clinton ponownie wygrał wybory, a w jego nowej administracji znaleźli się zdecydowani zwolennicy rozszerzenia, z nową sekretarz stanu, rodowitą prażanką Madeleine Albright na czele. Albright już w styczniu 1994 roku towarzyszyła prezydentowi USA podczas jego wizyty w Pradze; miała też znaczny, choć nieformalny wpływ na Havla i kształtowanie się jego wizji polityki zagranicznej. Czeski prezydent jako jeden z nielicznych rodzimych polityków zdawał sobie sprawę, o jaką stawkę toczy się ta walka – był też jedynym czynnym politykiem w całym regionie mającym autorytet na Zachodzie Europy i w Ameryce. Jego obecność na Hradzie wydatnie zwiększała szanse na spełnienie NATO-wskich aspiracji państw regionu.

W tym czasie wiele zmieniło się także w jego życiu prywatnym. Po śmierci żony Olgi, która zmarła na raka na początku 1996 roku, przestał ukrywać swój związek z aktorką Dagmar Veškrnovą. Romans trwał już od kilku lat i od dawna nie był tajemnicą. Veškrnová, rozwódka i matka dorosłej córki, nie była zbyt lubiana; zresztą żadna kobieta nie mogła choćby marzyć o dorównaniu uwielbianej przez rodaków zmarłej Pierwszej Damie. Olga Havlová była jednym z największych atutów wizerunkowych swego męża; niezwykle fotogeniczna i wiarygodna, doskonale sprawdzała się w roli wiernej towarzyszki życia dysydenta-prezydenta. Mało kto wiedział, że od lat nie byli razem – i że w 1989 roku, na wiadomość, że Václav zamierza kandydować na urząd prezydenta, miała zagrozić, że się z nim rozwiedzie. Spośród nich dwojga to ona była nie tylko szanowana, lecz wręcz kochana przez swoich rodaków. Trzeba przyznać, że nigdy nie dała najmniejszego powodu do innego traktowania.

Veškrnová stanowiła jej przeciwieństwo. Od początku posądzano ją, że wywiera zły wpływ na Havla. Wkrótce stało się jasne, że w tym związku przypadnie jej rola wiedźmy, a zarazem kozła ofiarnego. Media oszczędzały ich, dopóki Dagmar trzymała się w cieniu, a Václav z dala od krajowej polityki. Wszystko zmieniło się w styczniu 1997 roku.

Zaraz po Nowym Roku Pragę obiegła wieść, że Havel i Veškrnová wzięli cichy ślub i zamieszkali w jego willi w Dejvicach. Ta informacja wzbudziła szok i oburzenie. Nie minął przecież nawet rok od śmierci Olgi, z którą Havel żył przez ostatnie lata w tym samym domu. Tabloidy zwietrzyły okazję. Rozpoczęło się regularne polowanie na nową panią Havlovą. Wkrótce ukazało się kilka książek, których autorzy zarzucili jej, że zdradza męża.

Havel, tłumacząc się z pośpiesznie podjętej edycji o poślubieniu Dagmar, mówił, że zawdzięcza jej życie. To ona zwróciła uwagę na jego pogarszające się samopoczucie i zmusiła do zrobienia szczegółowych badań lekarskich. Okazało się, że Havel ma raka płuc i że niezbędna jest operacja. Dzięki niej wrócił do zdrowia i w 1997 roku mógł przystąpić do ostatniej wielkiej rozgrywki politycznej w swoim życiu.

„Havel. Zemsta bezsilnych", Aleksander Kaczorowski, Wydawnictwo Czarne, 2014

Środtytuły pochodzą od redakcji.

Aleksander Kaczorowski – eseista, tłumacz literatury czeskiej, redaktor naczelny wydawanego w Pradze kwartalnika „Aspen Review Central Europe"

Zniknięcie autora „Siły bezsilnych" z czeskiej polityki było czymś niewyobrażalnym; na takie wizerunkowe harakiri z pewnością nie mogły sobie pozwolić elity niewielkiego, dziesięciomilionowego państwa, powstałego w wyniku rozpadu Czechosłowacji. Havel cieszył się wciąż zaufaniem sześćdziesięciu pięciu procent obywateli, zwłaszcza wśród wyborców partii współtworzących centroprawicową koalicję. Kiedy premier Klaus podczas spotkania z mieszkańcami Pilzna w połowie stycznia 1993 roku zdradził, że Václav Havel zamierza kandydować na prezydenta, przerwały mu burzliwe owacje. Premier był wściekły, zrozumiał jednak, że nie pozbędzie się swego najgroźniejszego rywala.

Klaus próbował więc grać na zwłokę. Zgodnie z konstytucją nowego prezydenta powinien wybrać parlament składający się z Sejmu i Senatu. Rozpad Czechosłowacji nastąpił jednak tak szybko, że izba wyższa czeskiego parlamentu na razie istniała tylko na papierze. Premier upierał się, by najpierw przeprowadzić wybory do senatu. W ten sposób powrót Havla do czynnej polityki odwlókłby się co najmniej o kilka miesięcy.

Pozostało 95% artykułu
Plus Minus
„Viva Tu”: Pogoda w czterech językach
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Tomasz Stawiszyński: Hochsztaplerzy i szaman
Plus Minus
„Ojciec”: Sztuka karmiona okrucieństwem
Plus Minus
Czy demokracja przetrwa do 2084 roku?
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Plus Minus
„Magiczny rok 1497”: Aferzysta, malwersant, odkrywca