Paweł Milcarek: Wróciło zainteresowanie kulturą łacińską. I nie jest to tylko snobizm

To, co nazywamy Europą, jest jednak wynikiem tyleż zapaści, co eksplozji. Zapaści, bo najazdy barbarzyńców nie zadbały o napotykane centra kulturowe. Nastąpiła jednak eksplozja, bo tysiące zupełnie nowych użytkowników zostało wprowadzonych do obiegu kultury - mówi Paweł Milcarek, filozof, publicysta, redaktor, naczelny kwartalnika „Christianitas”.

Publikacja: 20.12.2024 14:15

Paweł Milcarek: Wróciło zainteresowanie kulturą łacińską. I nie jest to tylko snobizm

Foto: MIROSŁAW OWCZAREK

Plus Minus: Co to jest kultura łacińska?

Ktoś może pomyśleć, że to po prostu obszar, w którym panuje łacina. W przeszłości – obszar znacznie szerszy, a dzisiaj – nieporównanie skromniejszy: studia filologii klasycznej, oficjalne wersje dokumentów Stolicy Apostolskiej, w końcu pochodząca z łaciny terminologia w wyspecjalizowanych gałęziach wiedzy, jak medycyna, prawo czy teologia. Obszar ten poszerzy się, jeśli kulturę łacińską przypisze się tym wszystkim narodom, które mają w strukturze swojego języka jakiś zasadniczy komponent łaciński, a to nam daje wszystkie języki zachodnioeuropejskie, ale i słowiańskie. Na tyle mocno nas ta pieczęć spotkania z łaciną w historii naznaczyła, że polski jest w swej dykcji literackiej bardzo łaciński…

A jednak sądzę, że to kryterium czysto językowe jest zawodne, nie daje głębszego pojęcia o tym, co nazwaliśmy kulturą łacińską. W zebranej przeze mnie i niedawno wydanej antologii „Breviarium kanonu kultury” znajduje się w podtytule wyrażenie: „literatura Europy łacińskiej”. To określenie naszego kontynentu zostało jednak użyte w sensie kulturowym, a nie jedynie językowym. Chodzi o kulturę wspólną, uniwersalną, europejską.

Tylko że tu, głównie ze względu na rozpad Cesarstwa Rzymskiego i znacznie późniejszą tzw. schizmę wschodnią, do tej łacińskiej Europy nie należą ludy wschodniej Słowiańszczyzny, Bałkanów, Grecji… Bo te zostały przy grece i wręcz wykazywały „alergię” na łacińskość kulturową.

Tu trzeba powiedzieć, że choć Bizancjum i Konstantynopol są prawdziwym dziedzicem pewnej ciągłości idei Imperium Rzymskiego, to paradoks historii sprawił, że akurat ta centrala cywilizacyjna stanęła z boku dalszej historii. Oczywiście, na Zachodzie dziś więcej myślimy i czytamy o Bizancjum, potrafimy je docenić, ale przez całe wieki średnie żyliśmy raczej obok siebie. Europejczykami nazywali się mieszkańcy tego, co dziś nazywamy światem Zachodu. Z punktu widzenia tradycji, w której jest kultura łacińska, mamy do czynienia z tym, co zostało zbudowane na gruzach zachodniego Imperium Rzymskiego przez żywioł ludzki jak najbardziej barbarzyński, niezmiernie witalny, agresywny.

Co prawda kontakty Imperium z barbarzyńcami nie zostały zapoczątkowane, gdy Wizygoci czy później Wandale zdobyli Rzym w V w. Nie było między tymi światami jakiejś szklanej ściany. Napięcie jednak i wrogość między tymi dwoma światami były bardzo destrukcyjne. Mimo to potęga rzymskiego wzorca cywilizacyjnego musiała robić wrażenie na najeźdźcach. Trudno sobie wyobrazić, żeby te dwa światy znalazły wspólny język, jeśli po jednej stronie stałby patrycjusz zapatrzony w „wieczny Rzym”, a po drugiej Wandal zachwycony swoją siłą niszczącą imperium. Żywot świętego Benedykta, założyciela Monte Cassino, pokazuje, jak patrycjusz i Germanin potrafią zamieszkać w jednym domu – w klasztorze, „szkole służby Pańskiej”. To była zapowiedź przyszłości.

Pojawiła się więc między światem rzymskim i barbarzyńskim wspólnota wiary, o niebagatelnym znaczeniu także dla rozwoju kultury łacińskiej. Dopiero w tym momencie, w przeddzień tego, co nazywamy dziś „nowym ładem karolińskim”, w Europie z już chrześcijańskim wyobrażeniem o świecie, dokonano nowej selekcji kultury. To, co nazywamy kulturą europejską, swymi natchnieniami istotnie sięga do starożytnego Rzymu z jego prawem, czy nawet Grecji z jej filozofią – ale dopiero usadowienie się władców barbarzyńskich w ich stolicach, w nowych państwach na ruinach Imperium pozwoliło na dokonanie owej nowej selekcji i syntezy kultury, pod dyktando doradców, którymi byli mnisi czy lokalni biskupi, odsiewający to, co chrześcijaństwu, a także nowemu władcy i ładowi politycznemu było potrzebne, aby się utrzymać.

Czytaj więcej

Koszmar komara

Wielbiąc Homera i Cycerona nie możemy zapomnieć o św. Benedykcie

Czyli niekoniecznie cywilizację i kulturę łacińską wykuli Homer z Cyceronem podparci Juliuszem Cezarem i Markiem Aureliuszem, tylko św. Beda ze św. Benedyktem z Nursji nam ją tu zbudowali?

Beda na pewno, jeszcze bardziej Alkuin, doradca Karola Wielkiego. Za to patriarcha mnichów Zachodu św. Benedykt nawet przez chwilę nie myślał, że uruchamia jakaś nową kulturę, uważał bowiem skromnie, że tworzy wspólnoty mnichów, dla których jedynie poszukiwanie Boga jest ważne, w związku z czym oddalają się od świata. To, że opactwa są ośrodkami i rozsadnikami cywilizacji, stało się oczywiste później, gdy mnisi na dobre połączyli pragnienie Boga i zamiłowania literackie: czytanie, pisanie, przepisywanie i kultywowanie literatury w dość szerokim zakresie, z teologią w centrum.

Miejscem, gdzie się kultura łacińska ostatecznie na wieki wykuła, była natomiast szkoła europejska. Ten niezwykły wynalazek występował na całym rozległym terytorium – najpierw karolińskim, a potem postkarolińskim, w kolejnych czasach i na różnych obszarach Europy. Była to szkoła absolutnie wspólna w sensie programowym, ujednolicona co do nauczanego meritum i metody uczenia. W Italii czy na Półwyspie Iberyjskim, w Anglii, we Francji czy na terytoriach niemieckich, a wreszcie i u zlatynizowanych Słowian była szkołą, w której czytało się mniej więcej to samo.

Fundamentem mojego wyboru dla „Breviarium kanonu kultury” stał się zatem zespół lektur, które czytano w szkole średniowiecznej, które tworzyły wspólną kulturę Europy. Odpowiedź nie mniej prawdziwa na pytanie, co to jest kultura łacińska – dla mnie ważniejsza i sięgająca serca sprawy – jest więc taka, że jest to kultura utworzona przez to, co Europejczycy, którzy chodzili do szkół, wspólnie czytali i dyskutowali.

Ze względu na to, jak niewiele się do wczesnego średniowiecza przechowało ze spuścizny starożytnej w wystarczająco dużych fragmentach, to te szkoły nie miały specjalnie wielkiego wyboru, czego uczyć.

I tak, i nie. Oczywiście przekaz kulturowy był związany z tym, co przetrwało i co przepisywano. To, co nazywamy Europą, jest jednak wynikiem tyleż zapaści, co eksplozji. Zapaści, bo najazdy barbarzyńców nie zadbały o napotykane centra kulturowe, np. biblioteki były niszczone. Nastąpiła jednak eksplozja, bo tysiące zupełnie nowych użytkowników zostało wprowadzonych do obiegu kultury. Oni chcieli się uczyć i do tej kultury rzymskiej aspirowali. Gdy jeszcze nie mamy tego mnożnika kultury, którym stał się później druk, a mamy jedynie wiele jednostkowych decyzji, że jakaś grupa ludzi w jakimś opactwie „coś” przepisze, dochodzi do sytuacji, że powieleniu ulega jedynie to, co się uważa za najcenniejsze, plus preferuje się dzieła już istniejące w języku łacińskim, znanym powszechnie wśród wykształconych warstw, a nie w nieznanym im greckim.

W związku z tym Homer, aż do czasów nowożytnych, nie był znany w swoich poematach, a jedynie z łacińskich streszczeń tematów, co więcej, ujętych jakby „z drugiej strony konfliktu”, co oczywiste, wziąwszy pod uwagę mitologię rzymską i pochodzenie według niej Eneasza oraz jego rolę dla dalszej historii Rzymu. Stąd Europa, zwłaszcza za sprawą Wergiliusza i jego „Eneidy”, utożsamiała się z walczącymi Trojanami, a nie z Grekami.

W średniowieczu znano dość dobrze Cycerona, w sporych fragmentach, doskonale znano Owidiusza – wszyscy uczyli się w szkołach pisania przez lekturę i parafrazowanie tego poety. Podobnie z Wergiliuszem. Gdy spojrzeć na filozofów, dominuje platonizm, ale bynajmniej nie dlatego, że się zna dialogi Platona (jedynie „Timajos” był znany szeroko), natomiast potężna jest późniejsza, już łacińska tradycja platońska, na dodatek podżyrowana teologicznie przez samego świętego Augustyna. Neoplatonicy (w tym chrześcijańscy) i komentarze do nich są tu źródłem, a nie sam twórca Akademii. Arystoteles nie miał takiego szczęścia jak jego nauczyciel, bo był znany w łacińskich komentarzach i przekładach jedynie jako logik. Stąd był traktowany jak mistrz tego, jak należy myśleć, a nie co wiedzieć. Jego pisma fizyczne czy etyczne poznano dopiero w XII w., co zapoczątkowało renesans kultury średniowiecznej, z apogeum w XIII w., które zaowocowało „złotą scholastyką” Paryża i Oksfordu.

W Krakowie zatem i w Palermo, w Amiens i innych wystarczająco licznych punktach na mapie Europy czytano w szkole te same książki, stąd były to ośrodki jednej kultury – łacińskiej.

Europę wykuł wspólny, powszechny system edukacji 

Dziś, patrząc na europejskie programy powszechnego kształcenia literackiego, rzecz nie do pomyślenia! Francuzi czytają w szkole absolutnie co innego niż Polacy, Niemcy czy Brytyjczycy, choć przyznać trzeba, że Polacy, przynajmniej do niedawna, starali się w tym programie mieć pewien rozumny balans między literaturą własną i obcą, czego u innych wymienionych nie widać. Francuzi dojrzewają bez znajomości Szekspira, Brytyjczycy – Moliera.

Mamy „przywilej” kulturowy bycia narodem średnim, nierozpierającym się w imperialnych fotelach i nie mamy obecnego gdzie indziej poczucia bycia całym „oświeconym” światem (śmiech). Kultura łacińska, średniowieczna – jeśli pozostać przy ujęciu Oskara Haleckiego, że „europejskie” równa się „średniowieczne” – dotyczy etnosów, które przyjęły chrzest w obrządku Kościoła rzymskiego i miały szkoły, od tych przykościelnych, tworzonych przez Karola Wielkiego, po uniwersytety.

Choć z Karolem Wielkim umarł system państwowy decydowania o szkole, to nie umarła sama szkoła, zwłaszcza dzięki benedyktynom i ich klasztorom, gdzie istniała szkoła wewnętrzna dla mnichów oraz zewnętrzna, dla świeckich. Wszyscy uczyli się psalmów, bo uczestniczyli w życiu liturgicznym opactwa. Dziś nadal widzimy piękne chłopięce chóry z Cambridge i Oxfordu, siedzące w stallach na jutrzni czy nieszporach. Tak kiedyś było wszędzie, choć akurat obyczaj ten przechowali do naszych czasów anglikanie, nie katolicy. Łacina psałterza, łacina także hymnów liturgicznych pisanych wtedy przez najlepszych poetów – pełna idiomów, parabol etc. – zostaje zatem wbita do głowy. W szkole ponadto wykłada się siedem sztuk wyzwolonych (to pewien ideał, nie wszędzie byli nauczyciele zdolni uczyć wszystkich tych dyscyplin), ale gramatyka, retoryka były wykładane wszędzie.

Ówczesna gramatyka to nie była, jak dziś, teoria poprawnego używania języka, a raczej zapoznawanie się z literaturą – uczenie się gustu i poprawnego wyrażania się za pomocą „wypisów” z klasyków. Oczywiście, jest ona poprzedzona literacją – umiejętnością czytania i pisania – ale bardzo szybko przechodzi się do dzieł, które dziś byśmy ocenili jako trudne, typu „Eneida” Wergiliusza czy „Wojna domowa” Lukana. Dzieci uczyły się łaciny przez lekturę i analizę takich autorów. Tam, gdzie szkoła stała na wyższym poziomie, przechodzono do ćwiczeń praktycznych, czyli parafrazowania. Tworzenia jakichś małych form, także poetyckich, które były inspirowane tym czy każdym innym dziełem z owej szkolnej listy.

Gdy popatrzymy na twórczość naszych XIX- -wiecznych mistrzów słowa, chociażby Mickiewicza, to on też jeszcze był w dzieciństwie autorem takich parafraz. Szkoły w naszej części świata nadal tak uczyły. Rzecz jasna, wcześniej – np. w kolegiach jezuickich czy pijarskich – była to podstawa.

Mówimy cały czas o europejsko-łacińskim idiomie kulturowym – ale jeszcze długo po średniowieczu szło to w parze z kultywowaniem łaciny jako języka kultury i relacji między ludźmi różnych narodów. W renesansie humanistycznym mamy równolegle wielki kult łaciny klasycznej i początek literatur w językach „wulgarnych”, czyli codziennego użycia. Wspaniale wyglądało to np. w XVI/XVII w. w kulturze Rzeczypospolitej – zresztą w Europie nasi przodkowie słynęli jako dobrzy łacinnicy (nawet nie wyłącznie szlachta, także zdarzało się to kupcom, rzemieślnikom).

Minęły jednak te czasy, gdy po łacinie Grzegorz Mendel mógłby sobie porozmawiać z Karolem Darwinem, o ile by się spotkali (do czego, niestety, nie doszło)… Pozostaje pytanie, czy ta kultura łacińska jest żywa, czy martwa?

To złożone. Niegdysiejsze panowanie kultury łacińskiej zawdzięczamy nie rzymskim elitom, ale faktowi (który wcale nie musiał się wydarzyć), że Kościół katolicki w swojej trwałej rzymskiej centrali zdecydował się iść tą drogą. Kościół ze swej pochodzącej z greki nazwy powszechny wyrósł na Zachodzie jako Kościół łaciński. Co więcej, latinitas stała się środowiskiem kulturowym papieskiego Rzymu, Stolicy Apostolskiej.

Oznaczało to oczywiście szczególne miejsce języka łacińskiego w życiu kościelnym. Jeszcze w 1962 roku św. papież Jan XXIII wydał encyklikę, w której przypominał, by wykłady teologii w seminariach prowadzić tak, by klerycy uczyli się łaciny nie tylko jako języka modlitwy i liturgii, ale by umieli się nią posługiwać w teologii. Nie musiało to skutkować pełną swobodą w używaniu tego języka np. w rozmowie – ale jeszcze kilkadziesiąt lat temu dwaj duchowni z dwóch końców świata dogadywali się po łacinie, o ile nie znali wspólnie innych języków.

Głębszym jednak aspektem są niezmienne źródła, do których Kościół ciągle sięga i się nimi duchowo wspiera, a które były tworzone w idiomie greki i łaciny. Gdy są one dziś tłumaczone na języki narodowe (boom na te tłumaczenia liczy sobie 30–40 lat), to jest to operacja przekalkowania pewnego związanego z językami starożytnymi sposobu i struktur myślenia czy argumentowania na np. polski. To nie przekłady mówią nam, jak Kościół myśli, ale źródła właśnie. A one są po grecku i po łacinie: Ojcowie Kościoła, Septuaginta, Wulgata, sformułowania podstawowe katechizmu.

Kościół katolicki żyje zatem nadal w kulturze łacińskiej. Nie utracił swych źródeł, kwestią pozostaje, czy traci pamięć, gdzie one są i czy potrafi się w nich przejrzeć. Co nie znaczy, że Kościół na tej ziemi jest od zbawiania kultury łacińskiej. Jest ona jednak jego intelektualnym domem, wehikułem, z którego przez wieki korzystał, przebudowując go i dostosowując do swoich potrzeb. Jest zatem znowu trochę tak jak w czasach Świętego Benedykta: skupiając się na „szukaniu Boga samego”, Kościół będzie odruchowo zbierał i ocalał to, co ma ciągłość z kulturą Wulgaty i św. Augustyna.

Czytaj więcej

Michał Rydlewski: Magia jest człowiekowi potrzebna

Kultura łacińska powinna być naszym wspólnym domem, a nie enklawą dla specjalistów

Czy uważa pan, że dla istnienia kultury/cywilizacji łacińskiej jest potrzebna dziś partycypacja większości, w dodatku świadoma? Jeśli obecna jest tylko „w kruchcie”, to będzie trwać?

W niektórych przypadkach wystarczy, jeśli istnieje pewne nasycenie mniejszościowych elitarnych środowisk, które operują źródłowo kulturą łacińską, jak np. klasztory, gdzie jest to nie tylko język modlitwy czy liturgii, ale i powietrze, którym się oddycha: wspólna teologia, zestaw przeświadczeń filozoficznych i sposób rozumienia prawa czy moralności. Do tej trwałości łacińskiego świata nie potrzeba równej świadomości i zaangażowania wszystkich czy jakiegoś powszechnego przeżywania łacińskiej kultury. Niezbędne jednak jest to, by w miejscach decyzyjnych czy tworzących wzorce istniały, nawet nieliczne, ośrodki czy nawet osoby, które tę ciągłość podtrzymują. Bardzo istotne jest, czy te dobrze wykształcone osoby odnoszą się do dziedzictwa łacińskiego wyłącznie jako jego badacze, specjaliści od świata minionego – czy traktują to dziedzictwo jako swój dom.

Jednak środowiska „łacinników” czy raczej „tradsów” znajdują się dziś na obrzeżach czy w jakichś enklawach Kościoła, tak jak łacina znajduje się na obrzeżach czy enklawach edukacji współczesnej. Czy moglibyśmy dziś, na potrzeby chociażby jednoczenia się Europy pod patronatem państw na dawnych ziemiach Karola Wielkiego, żachnąć się „kultura łacińska tak!, kruchta nie!”?

Co do żachnięcia, nie jest to takie proste. Dzisiejsze progresywne programy kulturowe odrzucenia dziedzictwa chrześcijańskiego Europy, kolejnego wyzwolenia się z tych ram, nie wykazują żadnego zainteresowania jakąś formą podtrzymania obecności „białych martwych mężczyzn” w kulturze.

Tak, ale takie podejście nie odcina nas od Kościoła bardziej niż od Szekspira... no a tego chyba nikt na poważnie jednak nie chce?

Odcięcie dominanty chrześcijańskiej oznacza pozostawienie poza dyskursem mnóstwa materiału. Trzeba by wtedy powiedzieć: „cała ta chrześcijańska synteza kultury łacińskiej, w tym klasycznej, jest nieprawdziwa, znając bowiem dziś PRAWDZIWEGO Platona czy Arystotelesa, powinniśmy zdecydować, że chcemy tego Arystotelesa ze starożytnych Aten, albo nie chcemy go wcale”. To jest myślenie z kulturowych laboratoriów, gdzie sobie wyobrażają, że kultury da się wykopać z przeszłości w stanie nieskażonym albo de nowo wymyślać, natomiast nie umieją kultury dziedziczyć (głównie z niechęci do spadkodawcy).

W XIX w. i później gigantycznie urosła nasza znajomość źródeł nieznanych owym syntezującym kulturę łacińską 850 lat temu. Istnieje zatem pokusa, by sobie owe źródła na nowo wyselekcjonować i poddać nowej syntezie. Owoce tego typu starań okazały się jednak nudne w smaku i martwe. Poza elitami intelektualnymi nie ma nikogo zainteresowanego tymi poszukiwaniami i dlatego częściej słyszymy propozycję dla leniwych: nie będziemy wcale czytać Homera, Platona czy Akwinaty ani Szekspira, „bo to byli źli ludzie”, a my sobie sami wytworzymy kulturę ludzi dobrych (według dzisiejszych standardów). To jest radykalna postać kulturowego modernizmu.

Największym wrogiem kultury łacińskiej jest brak poważania przeszłości

Kto zatem jest wrogiem kultury łacińskiej i gdzie tkwi intelektualne źródło tej wrogości?

Pierwsi, którzy do tej kultury się już przyznać nie chcieli, byli myśliciele oświeceniowi. Mieli do niej sentyment i doceniali ją, ale odkąd pojawił się pomysł, aby dokonać wielkiej nowej rekapitulacji, co symbolicznie wiążemy z przedsięwzięciem Wielkiej Encyklopedii Francuskiej, zaistniał i zaczął wcielać się w kolejne filozofie ideał odłączenia kultury od teologii. Ci samookreśleni filozofowie (les philosophes) nie nazywali się tak dlatego, że na ówczesnych wydziałach teologii nie uczono filozofii, ale miało to wyraźnie sygnalizować, że jedynymi prawdziwymi filozofami są ci, którzy nie są teologami. Uznano, że tam, gdzie jest wiara i autorytet Kościoła, tam nie może być swobody myśli, a zatem prawdziwej filozofii.

Ta stworzona kultura filozoficzna nie trwała zbyt długo. Na jej miejsce po rozlicznych perturbacjach w pozytywizmie pojawiło się hasło światopoglądu naukowego, a więc marzenie o tym, aby całe życie człowieka uzasadnić i zrozumieć jedynym schematem powszechnej naukowości. Nauki szczegółowe jednak miewają odrębne metody i przedmioty. Stąd światopogląd naukowy nie jest jednorodny. Pozytywizm został zatem zmuszony przekreślić filozofię jako nienaukową. Zaczęliśmy z wielkim powodzeniem budować gmach wiedzy szczegółowej, gdzie wszystkie nauki starały się upodobnić do nauk przyrodniczych.

Jak wcześniej teologia wylądowała wśród baśni, tak teraz filozofia została odesłana do pałacu sztuk. Na wydziałach filozoficznych w XIX w. przy życiu zostawiono jedynie historię filozofii w wydaniu „muzeum figur woskowych filozofów” oraz logikę, która przecież nie uczy nas rozumieć świata, a jest jedynie składem narzędzi, które są potrzebne umysłowi, aby pracował skutecznie.

Stajemy na rozdrożu. Albo uważamy, że istnieje filozofia jako umiłowanie mądrości i próba zmierzenia się z zasadniczymi zagadnieniami, którymi nie mogą się zająć nauki szczegółowe, stąd możemy dyskutować z każdym filozofem, niezależnie w jakich czasach by on nie żył. Albo uważamy, że cała wiedza ludzka rozwija się według schematu postępu, który polega na coraz sprawniejszym gromadzeniu i analizowaniu danych, w którym to procesie mamy rewolucje naukowe, więc co jakiś czas zmieniają się zasadniczo paradygmaty i nie mamy o czym sobie z Platonem czy Arystotelesem pogadać. W tym podejściu albo się zdecydujemy dziś, jak jeszcze w XIX w., zachować szacunek dla tej wielkiej przeszłości, albo, jak to wcześniej ćwiczył bolszewizm, mówimy sobie raz na zawsze „koniec z tym, idźmy do przodu nawet bez wspomnień”.

To nie dotyczy tylko filozofii, ale całej kultury, że tracimy wyczucie, czym jest tymczasowość, a czym trwanie, perennitas. W dystopiach Huxleya czy Orwella same imiona już nieznanych wielkich mędrców przeszłości są skrawkami tego minionego świata – nienowego, niewspaniałego. Tamten świat owemu nowemu wspaniałemu przeszkadzał i bruździł, zatem musiał zostać unicestwiony i strącony w niepamięć. Wszystko zostanie załatwione dzięki nieustannej aktualizacji słowników, a intelektualne poszukiwania są zaspokajane przez maszynowo wytwarzaną literaturę dla proli. Autorzy nie przewidzieli tylko seriali w streamingach, ludzie nadal musieli chodzić do kina na czuciofilmy.

Wróćmy do zasobów. Nie tylko nie ma czegoś takiego jak kanon prozy XX w., ale nawet pomysł powołania takiego kanonu uznano by za horrendalny/żałosny/ideologiczny… A pan sobie spokojnie skompilował kilkutomowe breviarium tych źródeł kultury łacińskiej.

Wsprawie „Breviarium kanonu kultury” jeździłem po Polsce. Rozmawiałem z nauczycielami, organizatorami edukacji, zwykłymi ludźmi. Zawsze wracała ta myśl, że do kanonu należą dzieła, które nie są zmiennymi lekturami szkolnymi, pojawiającymi się na pewnym etapie edukacji dlatego, że po zakończeniu szkoły nikt by już po nie nie sięgnął. Dzieła z kanonu powinniśmy przyswajać metodą spirali: na różnych etapach mojego życia i wrażliwości dzieło to powinno do mnie wrócić i będzie odczytywane ponownie inaczej, bo jest wielowymiarowe, ma coraz głębsze treści. My to dziś słabo pojmujemy, żyjąc obawą, że jeśli kilkukrotnie w toku edukacji wrócimy do „Pana Tadeusza” czy Szekspira albo Homera, to będzie nudno.

Tworząc breviarium, taki właśnie miałem „spiralny” zamysł. Rzecz jest w zamyśle trzytomowa i jest „maszynką książkową” proponującą czytelnikowi: jeśli zechcesz, każdego dnia poświęcisz chwilę uważnej lektury tej książce, to w ciągu tygodnia przeżyjesz spotkanie/otrzymasz reminiscencję konkretnego utworu(ów), np. Owidiusza czy innego znanego ci już pewnie choćby ze słyszenia autora. Oprócz tego pojawią się jednak także autorzy te kilkaset lat temu absolutnie niepomijalni, szkolni – których się czytało i cytaty z których są potem rozsiane po literaturze europejskiej, także polskiej, np. rzymski satyryk Persjusz.

Czytaj więcej

Demograf: Czeka nas półwiecze rządów pań

Przechodzę od autorów greckich przez bardzo szeroko obecnych autorów rzymskich, aż do pewnej reprezentacji autorów średniowiecznych, kończąc tę wędrówkę na towarzyszeniu Dantemu przez trzy krainy zaświatów w „Boskiej komedii”. W pierwszym tomie jest wyłącznie poezja, dają się zatem – do czego zachęcam – czytać na głos, czyli tak, jak właśnie czyniono w średniowiecznej szkole. W ten sposób przyswajamy tekst dwukrotnie: gdy się go czyta oczami i zaraz potem słyszy. Drugi tom dodaje prozę, głównie materiał z kronik, historiografii, pokazujący różnych bohaterów znanych i mniej znanych w chwilach ważnych życiowych decyzji, co jest przeplatane z tekstami różnych wybitnych moralistów, traktatami o tym, co wyznacza dobro i zło.

Trzeci tom jest może najbardziej wymagający, jest bowiem mądrościowy, pokazuje, jak pracowali umysłem filozofowie greccy, ojcowie Kościoła, średniowieczni scholastycy. Próbuję uchwycić te momenty, gdy oni dociekają o naturze rzeczy, o człowieku, o Bogu, o świecie. To jest bogaty materiał, dla mnie jako kompilatora własna przygoda, uświadamiająca, jak bardzo owo dziedzictwo jest bogate, jak bardzo nie daje się sprowadzić do spotkania z jednym czy drugim autorem. Wędrujemy wśród mistrzów w wielkim mieście naszej cywilizacji.

Stoimy z nimi naprzeciw innych, rosnących dziś w znaczenie globalne kultur o wielkim wigorze, które jednak nie przyniosą nam rzeczy, które zdarzyły się tylko dawno temu i tylko w Grecji, Rzymie czy chrześcijańskiej Europie. Co ciekawe i w jakimś sensie inspirujące, dziś Chińczycy z aspiracjami jak najchętniej uczą się dzięki najnowszym technologiom i internetowi łaciny właśnie dlatego, by nas zrozumieć – uważają ten język i te teksty za klucz do nas, klucz, który my jakoś gdzieś zagubiliśmy sami pod łóżkiem. Oni nadal uważają, że tylko tak da się nas na pewno pojąć, przez tę naszą niepowtarzalną kulturę (innym jest pytaniem, po co im owo zrozumienie). Nadal powstają nowe tłumaczenia, nowe redakcje dzieł, nowe inspiracje. Mamy renesans zainteresowania kulturą łacińską i filologią klasyczną i nie jest to tylko wyraz snobizmu. Język polski w ostatnich 30 latach wzbogacił się w nieporównywalną do przeszłości liczbę nowych przekładów autorów klasycznych. „Informacje o mojej śmierci uważam zatem za przesadzone”.

Dr Paweł Milcarek (ur. 1966)

Przed laty adiunkt w Katedrze Historii Filozofii Średniowiecznej UKSW (1992–2008), potem krótko dyrektor Programu 2 Polskiego Radia (2008–2009); założyciel kwartalnika „Christianitas” i jego redaktor naczelny (od 1999 do dziś), autor kilkunastu książek, wielu artykułów. Ostatnio wydał „Breviarium kanonu kultury: decorum. Piękno literatury Europy łacińskiej” (Dębogóra 2024).

Plus Minus: Co to jest kultura łacińska?

Ktoś może pomyśleć, że to po prostu obszar, w którym panuje łacina. W przeszłości – obszar znacznie szerszy, a dzisiaj – nieporównanie skromniejszy: studia filologii klasycznej, oficjalne wersje dokumentów Stolicy Apostolskiej, w końcu pochodząca z łaciny terminologia w wyspecjalizowanych gałęziach wiedzy, jak medycyna, prawo czy teologia. Obszar ten poszerzy się, jeśli kulturę łacińską przypisze się tym wszystkim narodom, które mają w strukturze swojego języka jakiś zasadniczy komponent łaciński, a to nam daje wszystkie języki zachodnioeuropejskie, ale i słowiańskie. Na tyle mocno nas ta pieczęć spotkania z łaciną w historii naznaczyła, że polski jest w swej dykcji literackiej bardzo łaciński…

Pozostało jeszcze 97% artykułu
Plus Minus
Ostatni język
Plus Minus
Stawka większa niż złoto
Plus Minus
„Gąska”: Franczyza po amerykańskiemu
Plus Minus
Gdyby Dickens żył za Stalina
Plus Minus
Święta w mieście duchów
Materiał Promocyjny
Nest Lease wkracza na rynek leasingowy i celuje w TOP10