No dobrze, ale kiedy tak naprawdę to się zaczęło? Zawsze jest przecież ktoś, kto daje sygnał; jakieś hasło, slogan, okrzyk działający na zasadzie pistoletu startowego. Niby jeszcze nic się nie stało, nie ma w nim nawet ziaren późniejszych aberracji i wykolejeń, ale stało się, ruszyli, na łeb na szyję; ku przepaści.
Tak samo jest z całym transhumanistycznym szaleństwem. Bo jeśli cywilizację można by traktować, postrzegać jak osobowość, to marzenie o przekroczeniu człowieczeństwa dzięki technologii powinno zostać zakwalifikowane jako co najmniej głębokie zaburzenie. Coś pomiędzy kompleksem Napoleona, bulimią (czy inną formą chorobliwej agresji względem własnego ciała) a myślami samobójczymi. Ale niestety, zamiast transhumanizm leczyć, organizuje mu się kongresy, zakłada start-upy i pisze o nim („dzięki” czy „ku” niemu) manifesty. Ale to już jest końcówka, ostatnia prosta. Już za chwilę, najwyżej parę lat, prorocy transhumanizmu umrą lub w ten czy inny sposób przedłużą swoje życie w nieskończoność. Biologia powie technologii „sprawdzam” i okaże się, kto ma mocniejsze karty. Im bliżej mety, tym śledzenie tej rywalizacji staje się bardziej krępujące; jak wybijanie nogą rytmu do tanecznej melodii z „Czyż nie dobija się koni?”. Początek jest ciekawszy.