Miałem do niego zawsze ogromną słabość, jak do wszystkich pasażerów na gapę. Nie tyle załapał się przez przypadek na swoją przygodę, co został w nią złapany. W przeciwieństwie do swoich kuzynów – w żaden sposób na nią nie zasłużył. Biedny Eustachy Scrubb, nie wiedział, że najlepsze dopiero przed nim. Gdy na jednej z wysp, na których zatrzymał się „Wędrowiec do Świtu”, odkrył jaskinię pełną skarbów, a w jej rogu dogorywającego smoka, zrobił najgłupszą z możliwych rzeczy. Założył na ramię najpiękniejszą z kosztowności, wysadzaną drogimi kamieniami bransoletę. Po czym (a mógł spodziewać się tego każdy, kto kiedykolwiek przeczytał jedną-z-tych-książek-które-naprawdę-warto-przeczytać) sam zamienił się w smoka.
Czytaj więcej
Kochanie i tworzenie to nic innego jak stan pogłębiającego się zdziwienia. Nie ufam maślanym oczom ani nadętym minom; tylko i wyłącznie rozdziawionym z niedowierzania gębom.
Scena jego uzdrowienia jest jedną z najcudowniejszych, najgłębiej zapadających w pamięć, jakie kiedykolwiek czytałem. Gdy smok Eustachy spotyka na wyspie lwa Aslana, ten nie wypowiada żadnej magicznej formuły, ale każe mu się drapać. Zrzucać z siebie jedną warstwę łusek po drugiej. A kiedy to nie pomaga – wbija w jego smocze cielsko swoje długie i ostre pazury. Eustachy nigdy nie wyobrażał sobie, że coś może tak strasznie boleć. Tak jak nie przyszło mu nigdy na myśl, że cokolwiek może przynieść tak niewyobrażalną ulgę. Uzdrowienie, to prawdziwe, nie ma nic wspólnego z „rekonwalescencją”. Jest głęboką raną i całkowitym ogołoceniem. Nie ma prawa nazywać się ulgą westchnienie, którego nie poprzedził wrzask bólu. „Dojście do siebie” polega bowiem na zrzuceniu kilku ładnych warstw paskudnych, smoczych łusek.
Bardzo lubię powtarzaną przez Marka Aureliusza samemu sobie myśl – „bacz, byś się nie scezarzył”. Zwłaszcza dlatego, że jest bardzo plastyczna, właściwie każdy może ją dopasować do własnych potrzeb.
Po ostatnim felietonie odezwało się do mnie kilka dotkniętych jednym z jego fragmentów osób. Chodziło konkretnie o stwierdzenie, że ludzie z tytułami naukowymi częściej nie mają, niż mają coś ciekawego do powiedzenia. Chodziło mi w tamtym miejscu o doktorów i profesorów wypowiadających się publicznie, tzw. gadające głowy, nie o całą grupę społeczną pracowników naukowych; zdaję sobie sprawę, że mogło to zostać inaczej zrozumiane, za co każdego „człowieka z tytułem” z tego miejsca przepraszam. Ale tezy, jaką rzeczywiście miałem przed tygodniem na myśli, będę jednak się trzymał.