Jan Maciejewski: Pazur i skarb

Bardzo lubię powtarzaną przez Marka Aureliusza samemu sobie myśl – „bacz, byś się nie scezarzył”. Zwłaszcza dlatego, że właściwie każdy może ją dopasować do własnych potrzeb. Uważaj, abyś się nie sprofesorzył. Ale też nie sksiężył. Nie zdziennikarzył. Nie zekspercił. Nie spisarzył. I tak dalej, w zasadzie bez końca.

Publikacja: 28.06.2024 17:00

Jan Maciejewski: Pazur i skarb

Foto: Fotorzepa/ Robert Gardziński

Miałem do niego zawsze ogromną słabość, jak do wszystkich pasażerów na gapę. Nie tyle załapał się przez przypadek na swoją przygodę, co został w nią złapany. W przeciwieństwie do swoich kuzynów – w żaden sposób na nią nie zasłużył. Biedny Eustachy Scrubb, nie wiedział, że najlepsze dopiero przed nim. Gdy na jednej z wysp, na których zatrzymał się „Wędrowiec do Świtu”, odkrył jaskinię pełną skarbów, a w jej rogu dogorywającego smoka, zrobił najgłupszą z możliwych rzeczy. Założył na ramię najpiękniejszą z kosztowności, wysadzaną drogimi kamieniami bransoletę. Po czym (a mógł spodziewać się tego każdy, kto kiedykolwiek przeczytał jedną-z-tych-książek-które-naprawdę-warto-przeczytać) sam zamienił się w smoka.

Czytaj więcej

Jan Maciejewski: Dzieci i słowa

Scena jego uzdrowienia jest jedną z najcudowniejszych, najgłębiej zapadających w pamięć, jakie kiedykolwiek czytałem. Gdy smok Eustachy spotyka na wyspie lwa Aslana, ten nie wypowiada żadnej magicznej formuły, ale każe mu się drapać. Zrzucać z siebie jedną warstwę łusek po drugiej. A kiedy to nie pomaga – wbija w jego smocze cielsko swoje długie i ostre pazury. Eustachy nigdy nie wyobrażał sobie, że coś może tak strasznie boleć. Tak jak nie przyszło mu nigdy na myśl, że cokolwiek może przynieść tak niewyobrażalną ulgę. Uzdrowienie, to prawdziwe, nie ma nic wspólnego z „rekonwalescencją”. Jest głęboką raną i całkowitym ogołoceniem. Nie ma prawa nazywać się ulgą westchnienie, którego nie poprzedził wrzask bólu. „Dojście do siebie” polega bowiem na zrzuceniu kilku ładnych warstw paskudnych, smoczych łusek.

Bardzo lubię powtarzaną przez Marka Aureliusza samemu sobie myśl – „bacz, byś się nie scezarzył”. Zwłaszcza dlatego, że jest bardzo plastyczna, właściwie każdy może ją dopasować do własnych potrzeb. 

Po ostatnim felietonie odezwało się do mnie kilka dotkniętych jednym z jego fragmentów osób. Chodziło konkretnie o stwierdzenie, że ludzie z tytułami naukowymi częściej nie mają, niż mają coś ciekawego do powiedzenia. Chodziło mi w tamtym miejscu o doktorów i profesorów wypowiadających się publicznie, tzw. gadające głowy, nie o całą grupę społeczną pracowników naukowych; zdaję sobie sprawę, że mogło to zostać inaczej zrozumiane, za co każdego „człowieka z tytułem” z tego miejsca przepraszam. Ale tezy, jaką rzeczywiście miałem przed tygodniem na myśli, będę jednak się trzymał.

Czytaj więcej

Jan Maciejewski: Ucieczka w neutralność

„Medialni profesorowie”, i to niezależnie od dziedziny, jaką reprezentują, zachowują się bowiem często bynajmniej nie jak naukowcy, ale mędrcy, wyrocznie. A tak już się jakoś składa, że ciekawość, pasja zanika w człowieku wprost proporcjonalnie do przekonania o własnej nieomylności. Najpiękniejszą rzeczą w nauce, jakiejkolwiek, jest niepewność. To dziwne swędzenie, niedające spać, niepozwalające rozsiąść się wygodnie w swojej pozycji, rozbić obóz na zajętym przez siebie stopniu. Przecież te schody się nie kończą, zawsze jest coś dalej. Dlatego tak niebezpiecznym momentem jest ten, gdy naukowiec przestaje wątpić i interesować się, a w zamian za to zaczyna się wypowiadać. Niebezpiecznym dla niego, ale też dla słuchaczy, często nazbyt czołobitnie podchodzących do stopni i tytułów.

Bardzo lubię powtarzaną przez Marka Aureliusza samemu sobie myśl – „bacz, byś się nie scezarzył”. Zwłaszcza dlatego, że jest bardzo plastyczna, właściwie każdy może ją dopasować do własnych potrzeb. Uważaj, abyś się nie sprofesorzył. Ale też nie sksiężył. Nie zdziennikarzył. Nie zekspercił. Nie spisarzył. I tak dalej, w zasadzie bez końca.

Bo też każda ranga, każdy ziemski tytuł może się przeistoczyć w bransoletę Eustachego. Błyszcząc i mieniąc się kolorami, kusić do nałożenia na ramię. Tytuł, order, sygnał wysłany do świata – teraz już każdy będzie wiedział, że musi się ze mną liczyć. Pozna, z kim ma do czynienia. Owszem, pozna – skrzydlatego gada. Ale ranga, tytuł może też oznaczać powierzone zadanie. Stać się już nie przeklętym skarbem, tylko uzdrawiającym pazurem Aslana. Bólem, codziennym kieratem zadań i obowiązków, zrzucaniem z siebie łusek i smoczych skór, gadziego nalotu pychy i samozadowolenia. Każda rola, każdy tytuł jest obosieczny. Może spowodować obrastanie w smoka, albo dochodzenie do siebie.

Miałem do niego zawsze ogromną słabość, jak do wszystkich pasażerów na gapę. Nie tyle załapał się przez przypadek na swoją przygodę, co został w nią złapany. W przeciwieństwie do swoich kuzynów – w żaden sposób na nią nie zasłużył. Biedny Eustachy Scrubb, nie wiedział, że najlepsze dopiero przed nim. Gdy na jednej z wysp, na których zatrzymał się „Wędrowiec do Świtu”, odkrył jaskinię pełną skarbów, a w jej rogu dogorywającego smoka, zrobił najgłupszą z możliwych rzeczy. Założył na ramię najpiękniejszą z kosztowności, wysadzaną drogimi kamieniami bransoletę. Po czym (a mógł spodziewać się tego każdy, kto kiedykolwiek przeczytał jedną-z-tych-książek-które-naprawdę-warto-przeczytać) sam zamienił się w smoka.

Pozostało 84% artykułu
Plus Minus
Niemądre pytanie
Plus Minus
Argumentacja zamiast krzyku
Plus Minus
Koalicja sparaliżowanych
Plus Minus
Joanna Szczepkowska: Mucha a sprawa Polska
Plus Minus
„Histeria sztuki. Niemy krzyk obrazów”: Ucieczka przed oprawcą