Opisywanie go nie ma sensu. Każdy i tak widzi tam coś innego, w zależności od tego, w którym miejscu tego zdjęcia by się znalazł, gdyby tam był. Czy na pierwszym planie, przy stoliku jednej z modnych, warszawskich kawiarni, czy w tle – w procesji Bożego Ciała przechodzącej akurat pod zainstalowaną na placu Zbawiciela tęczą. Mija właśnie dziesięć lat, od kiedy Jakub Szymczuk wykonał tę fotografię, jedno z najbardziej niejednoznacznych zdjęć ostatnich lat, może dlatego właśnie tak symboliczne. Pojawia się od tamtej pory regularnie, nie tylko przy okazji święta Bożego Ciała, ale też jako ilustracja kolejnych odcinków publicystycznego tasiemca, dyskusji o „dwóch Polskach”. Ale we mnie rezonuje ta fotografia nie żadną biedasocjologiczną tezą, tylko pewnym wspomnieniem.
Czytaj więcej
Tak żyć, by ostatnie zdanie brzmiało „Aha”. „Aha” to bilet wręczony świętemu Piotrowi, to klucz do Raju. To znak, że już wie się coś takiego, dla urzeczywistnienia czego potrzebne byłoby drugie życie. A jest to wiedza tak wielka i oszałamiająca, że najlepiej, gdyby mogło się ono nigdy nie skończyć, trwało całą wieczność.
Kilka lat temu snułem się w Boże Ciało po mieście, zagubiony, w różnych tego słowa znaczeniach. Również takim, że nie do końca wiedziałem, gdzie się znajduję. Usłyszałem dalekie echo dzwonków i tego charakterystycznego, procesyjno-kościelnego zaśpiewu. Nie chciałem się natknąć na procesję, skręciłem w boczną ulicę. Im dłużej nią szedłem, tym robiło się głośniej. Postanowiłem sobie, że nie zawrócę, nie będę uciekał, przecież jestem dorosłym człowiekiem. Po prostu się nie spotkamy, miniemy; jak ze starym znajomym, nadchodzącym z naprzeciwka chodnikiem, z którym nie chce ci się rozmawiać i zaczynasz wpatrywać się w telefon. „A jakoś się nie złożyło”. Skręciłem raz jeszcze, znowu to samo. Kiedy wyszedłem spomiędzy rzędu kamienic, stanąłem tuż przed czołem procesji. Twarzą w twarz z monstrancją. Ruszyłem przed siebie, starając się zachować naturalność, może tylko nieco bardziej rześką niż zwykle. Ale już i tak było po zawodach; wiedziałem, że uciekam. Popatrzyłem na idących obok, chodnikiem ludzi – część szła normalnie, ale większość sprawiała wrażenie, że spieszy się dokądś nie mniej ode mnie. A może tylko tak się pocieszałem.
Nie będzie nigdy Polski „światopoglądowo neutralnej”, może być co najwyżej taka, która Kościół zatłucze z nienawiści na śmierć.
Myślę o tamtej procesji za każdym razem, gdy patrzę na tamto zdjęcie z placu Zbawiciela. Zastanawia mnie w nim najbardziej ta niezwykła obojętność siedzących przy stolikach. Żaden z nich nie odwraca głowy, widać doskonale, że nawet nie rozmawiają, nie wymieniają choćby ironicznych uwag na temat tego, co dzieje się kilkanaście metrów dalej. Ta ich neutralność jest tak doskonała, że aż nienaturalna. Nawet kiedy przejedzie obok ciebie karetka, odwracasz odruchowo głowę. Każde zaburzenie krajobrazu, dziwnie ubrany człowiek, głośniejszy dźwięk, przykuwa uwagę. Tak już po prostu mamy, tak jesteśmy skonstruowani, ewolucja nam to wdrukowała. Na tamtej fotografii tego nie ma, nikt nie podnosi głowy, nie komentuje egzotycznego, głośnego i kolorowego dziwowiska odbywającego się po drugiej stronie ulicy. Perfekcyjna równoległość dwóch linii, które nigdy się nie przetną. Jakby to był kolaż, a nie jeden i ten sam kadr. Oni też uciekają. Wiedzą, Kto tamtędy właśnie przechodzi, dlatego na wszelki wypadek nie podnoszą głowy znad telefonu, nie przerywają wątku rozmowy, podtrzymują ją za wszelką cenę, byle nie zapadła krępująca, wypełniona śpiewem kościelnych pieśni i wibrującym w uszach dźwiękiem dzwonków cisza. Gdyby to był jakikolwiek inny happening, choć jedno z nich rzuciłoby na niego okiem. Ale oni próbują udawać, że nic się nie dzieje; bo wiedzą, że dzieje się COŚ. Nie, wobec Niego nie można pozostać neutralnym.