Choć wstępne raporty wskazują, że państwa Unii Europejskiej zdały egzamin i udało im się opanować zagrożenie związane z rosyjską ingerencją w kampanię do europarlamentu, nie powinniśmy uznać, że zagrożenie już minęło. Tym bardziej że nie chodzi tylko o przeciwdziałanie działaniom dezinformacyjnym podczas tego czy innego wydarzenia, ale w ogóle o myślenie o tym, kto ma kontrolę nad debatą publiczną w Europie.
Warto tu rzucić okiem na sytuację w USA. Kilka tygodni temu Kongres zdecydował o wprowadzeniu ustawy wymierzonej w TikToka. Jeśli firma nie znajdzie amerykańskiego inwestora, który ją przejmie, będzie płacić gigantyczne kary, albo zostanie zamknięta w Stanach Zjednoczonych. Ale jeśli wczytać się w treść przyjętej ustawy, widać wyraźnie, że nie chodzi wyłącznie o TikToka. W ustawie zapisano bowiem, że podlegają jej wszyscy operatorzy platform społecznościowych, które mają więcej niż milion użytkowników miesięcznie. Takie podmioty nie mogą należeć do zagranicznych państw wrogich, których wyliczono wprost cztery: Chiny, Rosję, Iran i Koreę Północną.
Czytaj więcej
Telefon wibruje w kieszeni. Na ekranie informacja: 20.36 alarm lotniczy, udaj się do najbliższego schronu bombowego. Wycie syren oznacza, że istnieje ryzyko, że w stronę miasta zbliża się rakieta lub statek powietrzny.
Wolność słowa – nie dla TikToka?
Innymi słowy Amerykanie wprowadzili ustawę nie przeciw jednej firmie, ale po to by zapewnić sobie suwerenność informacyjną. Uznali, że za obieg informacji – co jest absolutnie kluczowe dla funkcjonowania demokracji – powinny odpowiadać podmioty mające siedzibę i właścicieli w USA. Zobaczmy, że mogą to być podmioty komercyjne, zupełnie niezależne od rządu. Kluczowe, by były to firmy amerykańskie, podlegające tamtejszemu prawodawstwu.