Dlaczego nie ufam youtuberom? Bo mają porządek na biurkach. Nie żebym prowadził jakieś szeroko zakrojone badania w tej kwestii, ale ile razy oglądam monolog (albo i rozmowę) któregoś z „internetowych twórców”, ogarnia mnie dyskomfort, gdy patrzę za ich plecy. Na wnętrze, w którym siedzą – to samo, w którym myślą i pracują. I coś tu jest nie tak. Coś tu za porządnie.
Książki ułożone na półkach za równo, według zbyt oczywistego nawet na pierwszy rzut oka klucza. Ten porządek jakiś taki wystudiowany, jak z katalogu meblowego, z góry narzucony i nienaruszalny, jak zamysł architekta. Przestaw choć jeden element, a całość runie. I ich perory są takie, jak te wnętrza. Jakieś za porządne, zbyt łatwe. Za bardzo tam się wszystko zgadza, za mało jest wątpliwości. Ciekawości, która byłaby jak wysuwający się z równego rzędu książek albo idealnie ułożonych bibelotów szczegół. Jakiś kant, o który mógłby wywrócić się ten równo maszerujący pochód słów. I który sprawiłby, że myśli, zamiast zmierzać w ustalonym z góry kierunku, zaczęłyby tańczyć.
Pewnie nie zwróciłbym na to uwagi, gdybym nie wychowywał się w latach 90. i gdyby w moim domu co chwilę nie oglądało się jakiegoś polskiego filmu dokumentalnego. Bo tam prawie każdy z wypowiadających się historyków, pisarzy, poetów czy reżyserów odpytywany był we wnętrzu swojego gabinetu. I patrzeć na te wnętrza było trochę tak, jak oddychać muzyką. Można było nie wiedzieć, o czym mówią, ale to nie było do końca istotne. Nie patrzyłem nigdy na ich twarze, ale zawsze za plecy, wokół nich. Powinien powstać (i pewnie kiedyś powstanie) licznik intelektualnego napięcia na wzór podobnych urządzeń mierzących stopień radioaktywności albo stężenie gazu w danym miejscu. I pewien jestem, że w tamtych gabinetach świeciłby się na bordowo.
Czytaj więcej
O ileż łatwiej wyznawać jest własną bezradność, niż uwierzyć, że Bóg umarł za nasze grzechy. Przehandlować zbawienie duszy za dobre samopoczucie i jeszcze dostać 30 srebrników reszty. Z ciężarem winy jeszcze jakoś dawaliśmy sobie radę. Ale Odkupienie… to już było naprawdę nie do wytrzymania.
I to wcale nie to, żeby na biurku Miłosza czy Żuławskiego, na półkach Wieczorkiewicza, wokół Lema, Herlinga-Grudzińskiego albo Herberta panował jakiś artystowski bajzel. Żeby walały się wokół nich fragmenty notatek, w kadr wbiegał nagle pies z zeszytem pełnym nieopublikowanych wierszy, na stole piętrzyły się książki z najróżniejszych parafii. W tamtych gabinetach panował porządek, ale zupełnie inny. To był bałagan ujarzmiony ostatnim wysiłkiem woli. Kosmos tropów i znaków, rządzący się własnymi regułami. Nie tylko książki, pióra, ołówki i notatniki miały tu swoje miejsce. Także każda z widokówek, zdjęć, figurek. Żaden specjalista od architektury wnętrz nie wpadłby na to, by ustawić je w tym miejscu. Niejeden pewnie rwałby sobie włosy z głowy na widok tak partacko i chaotycznie zagospodarowanej przestrzeni. Ale kosmos myśli, słów, pomysłów i melodii ma to do siebie, że powstać może tylko z chaosu. Musi przejść przez Morze Czerwone bałaganu – fałszywych tropów, zbędnych notatek, niepotrzebnie zakupionych czy (co gorsza!) przeczytanych książek, żeby dostać się do ziemi obiecanej, do dzieła.