Największy (być może jedyny) dłużnik Judasza; przelicytowany przez niego w rywalizacji o tytuł zdrajcy wszech czasów. Ich historie dzieliło ledwie kilkadziesiąt lat, a zostali z nami na tysiąclecia. I gdyby ta odrobinę późniejsza się nie wydarzyła, to z całą pewnością kibice Lecha Poznań, witając przybywającą do nich w barwach Legii swą niedawną gwiazdę Kaspera Hamalainena, nie krzyczeliby „Judasz! Judasz!”, tylko „Brutus!”.
Czytaj więcej
Panteon nie przestał być świątynią na mocy czyjejkolwiek decyzji, ale naturalnym biegiem spraw. Zwyczajnie, z czasem zaczęto tam składać coraz mniej ofiar bogom, aż wreszcie w ogóle tego zaniechano.
Zdaniem niektórych historyków był nie tylko najbliższym przyjacielem, ale też nieformalnym synem Juliusza Cezara. Nie zdradził – jak jego młodszy kolega po fachu – miejsca pobytu swojego pana, tylko własnoręcznie wbił mu nóż w serce. Nie wziął za to od nikogo ani srebrnika, ale za to dopisywał do swojej zbrodni wzniosłe wytłumaczenie.
Są więc powody, żeby za Brutusem nie przepadać. Wszystko, co ma on na swoją obronę, to fakt, że był ostatnim – nie tylko w Rzymie, ale może i w ogóle w historii – obrońcą miasta. Nie jako zjawiska z zakresu topografii czy administracji, tylko filozofii politycznej. Świata równych sobie, w równym stopniu podlegających temu samemu prawu. Równość była w tym mieście tylko punktem wyjścia, przygotowaniem, możliwością do działania. Politycznością, niekończącym się sporem i napięciem. Gdy odpowiednio sprawny i wykształcony senator przemawiał do równych sobie, jego słowo naprawdę mogło odwrócić bieg historii.