Można pisać na papierze i można pisać na świecie” – stwierdził najlepszy żyjący polski pisarz science fiction. Znamienna jest też sama nazwa jego przedsięwzięcia: pojęcie „nolensum” ukuł już wiele lat temu, w minipowieści „Linia oporu”. Oznacza ono etap w rozwoju cywilizacji, w którym do tego stopnia zaspokaja ona wszystkie ludzkie potrzeby, że cele i tożsamości człowieka muszą być wytworzone sztucznie. Prawdziwa władza, władza praktycznie nieograniczona wpada w ręce „inżynierów sensu”. A pionierami tej „gałęzi gospodarki”, pierwszymi spośród tych, którzy projektują dla nas sens życia, są – to znów Dukaj podczas prezentacji swojego biznesowego przedsięwzięcia – „pierwsi praktycy gamifikacji losu ludzkiego: twórcy gier komputerowych”.
Czytaj więcej
Ten, kto zmierza konsekwentnie do ekstremum, musi dojść do Kościoła. I na odwrót – jedyna pełnoprawna droga dla katolicyzmu to ta, która prowadzi do końca.
Zawsze, kiedy czytam Jacka Dukaja, mam poczucie, że to jeden z najinteligentniejszych spośród żyjących. A jednocześnie, że im więcej rozumie, im bardziej błyskotliwie potrafi wskazać zależności, opisać trendy i ich logiczne konsekwencje, w tym większym stopniu staje się niewolnikiem własnego intelektu, a w zasadzie zależności, które dzięki niemu odkrył i nazwał. Że funkcjonuje w tej prozie i eseistyce jakieś nieubłagane „równanie Dukaja”: im więcej przenikliwości, tym mniej wolności. Terror strony biernej. Jakby to już nie on pisał swoje teksty, ale one pisały jego. A sam pisarz jest tu tylko pośrednikiem, prorokiem złej nowiny o człowieczeństwie, które znalazło się poza człowiekiem. Nasze poczucie autentyczności – gusta, poglądy i upodobania, które mamy zwyczaj uważać za własne, są nam indukowane z zewnątrz. My jesteśmy tylko białą kartką, na której pisze zbiorowa mądrość, boska opatrzność Big Data za pośrednictwem sakramentu algorytmów. Wszechobecnych zależności i władzy struktur, które jako jedyne posiadają suwerenność, wyalienowały się od ludzkich decyzji i intencji i których człowiek staje się jedynie narzędziem, lalką pociąganą za niewidzialne sznurki. Przydomek pisarza science fiction nijak nie pasuje do Dukaja. Od początku i w swoim najgłębszym rdzeniu jest to pisarstwo religijne.
Terror strony biernej. Jakby to już nie on pisał swoje teksty, ale one pisały jego. A sam pisarz jest tu tylko pośrednikiem, prorokiem złej nowiny o człowieczeństwie, które znalazło się poza człowiekiem. Nasze poczucie autentyczności – gusta, poglądy i upodobania, które mamy zwyczaj uważać za własne, są nam indukowane z zewnątrz.
Dlatego właśnie tę zarządzającą nami, wszechwładną i wszechobejmującą całość nazywa on „logosem”. Pojęciem funkcjonującym już w filozofii greckiej, oznaczającym tam metafizyczną zasadę, kierującą światem i człowiekiem. A jednocześnie – w swym dosłownym znaczeniu – słowo, mowę, ludzki rozum. Nić łącząca człowieka z Absolutem, pierwotne źródło jego godności, opierającej się na odbiciu – niewyraźnym, ulotnym, ale i niepodważalnym – boskiego zamysłu w człowieczeństwie. Istniejącej między tymi dwoma bytami – Stwórcą i stworzeniem – analogii. I to właśnie tym greckim terminem św. Jan określił w prologu do Ewangelii Jezusa. Jego narodzenie, które Kościół będzie obchodził już za dwa tygodnie, definiując jako moment wcielenia się boskiego logosu; potwierdzenie i pogłębienia tej analogii, na której wisi jak na cienkiej, ale mocnej linie godność człowieka i sens (to swoją drogą jedno z możliwych tłumaczeń „logosu”) jego życia. Z kolei u Dukaja dochodzi do odwrotnego procesu, jego „logos” zostaje „odcielony”, oddzielony od człowieczeństwa, zahibernowany w oplatających go zewsząd strukturach, ale z jego samego, ludzkiej duszy i umysłu – wyzuty.