Jacek Kluczkowski: Ten jeden powód, dla którego Zełenski uwiera Putina

Od aneksji Krymu stało się oczywiste, że Kreml źle życzy Ukrainie. Że chce zniszczyć gospodarkę ukraińską, a nawet i państwowość - mówi dyplomata Jacek Kluczkowski, były ambasador w Ukrainie i w Kazachstanie.

Aktualizacja: 04.03.2022 12:28 Publikacja: 04.03.2022 10:00

Kolumna ze słowiańskim bóstwem Berehynią symbolizującym niezależność Ukrainy i upamiętniającym uzysk

Kolumna ze słowiańskim bóstwem Berehynią symbolizującym niezależność Ukrainy i upamiętniającym uzyskanie niepodległości. Na zdjęciu: w trakcie Euromajdanu w 2013 r.

Foto: shutterstock

Plus Minus: Gdy rozmawialiśmy, dzień przed napaścią Rosji na Ukrainę, nie spodziewał się pan pełnowymiarowej wojny konwencjonalnej – z bombami, ostrzałem rakietowym, atakami na dzielnice mieszkalne, żłobki, przedszkola, szpitale. Jak pan sądzi, dlaczego do tego doszło?

Rzeczywiście, sądziłem, że nawet jak dojdzie do użycia sił zbrojnych, co już wtedy wydawało się przesądzone, to będziemy mieli do czynienia z wojną – jeśli można użyć takiego określenia – „podprogową", która będzie miała przede wszystkim wymiar psychologiczny, hybrydowy i będzie się dobrze sprzedawała w rosyjskiej propagandzie. Że nie będzie ona trwała dłużej niż dwa–trzy dni, a użycie wojska zostanie ograniczone do obszarów wschodniej Ukrainy i może niektórych obiektów wojskowych na północy kraju. Przyjęcie takiego scenariusza osłabiłoby możliwe negatywne reakcje świata, a z czasem niektórzy przedstawiciele mocarstw zachodnich być może znów zaproponowaliby jakieś nowe porozumienie Ukrainy z Rosją, coś w rodzaju „Mińsk 3".

Ale Putin poszedł inną drogą.

Informacje wywiadu amerykańskiego i brytyjskiego okazały się nad wyraz precyzyjne. Szef państwa rosyjskiego zdecydował się na frontalny atak, żeby zdestabilizować Ukrainę, zniszczyć jej zdolności obronne i cały system kierowania państwem. On chce nie tylko osłabić Ukrainę, ale ją rozczłonkować i podporządkować Rosji. I nie obchodzą go ani aspekty humanitarne, ani – przynajmniej na razie – reakcja cywilizowanego świata. Zadbał, żeby do obywateli Rosji nie docierała żadna niezależna informacja. Ostatni rozmówcy Putina, prezydent Francji Emmanuel Macron i kanclerz Niemiec Olaf Scholz, zaobserwowali z lękiem, jak wynika z różnych przecieków z ich otoczenia, niepełną równowagę psychiczną tego człowieka.

Putin ma na punkcie Ukrainy prawdziwą obsesję maniakalną i często daje jej wyraz. Pamiętam jego wściekłą reakcję po dosyć niewinnej wypowiedzi prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego w jakimś wywiadzie prasowym w 2005 r. – nasz prezydent zauważył wtedy, że istnienie niepodległej Ukrainy jest gwarancją, iż nigdy nie odrodzi się w starym kształcie imperium rosyjskie czy radzieckie. Potem mieliśmy wypowiedź Putina w Bukareszcie o Ukrainie jako upadłym i niespełnionym państwie. Następnie wystąpienie w Monachium, a ostatnio różne pseudohistoryczne rozprawy. Czy to nie jest dowód obsesji?

Prezydent Wołodymyr Zełenski w pierwszych dniach wojny wykazał się bohaterską postawą. A jeszcze niedawno po jego wyborze na prezydenta Ukrainy część komentatorów żartowała z faktu, że był zawodowym komikiem, przypominano, że stoi za nim jeden z oligarchów. Spodziewał się pan takiego obrotu sprawy?

Zełenski został wybrany na prezydenta wyraźną przewagą głosów, a to znaczy, że miał do zaoferowania zbiorowej wyobraźni Ukraińców coś, czego nie oferowali inni kandydaci. Gdy rozmawiałem z jego krytykami zarówno w Polsce, jak i w Ukrainie, często zwracałem się do nich z prośbą o refleksję nad tym, jakie były źródła tego poparcia. On był nie tylko komikiem, aktorem kabaretowym, ale także skutecznym menedżerem i autorytetem dla swojego środowiska biznesowo-artystycznego. Człowiekiem, który gdy kpił z rządzących elit, był oklaskiwany przez tłumy na stojąco. Jego ludzie od dawna myśleli o projekcie politycznym, i to nie o takim lekkim w stylu Polskiej Partii Przyjaciół Piwa, założonej trochę dla żartu przez Janusza Rewińskiego w 1991 roku. Może bardziej inspirował ich włoski Ruch Pięciu Gwiazd, na którego czele też stanął satyryk. Ludziom Zełenskiego od początku chodziło o realną politykę, a nie o wygłup. Zauważyli, że narracja prezydenta Petra Poroszenki oraz jego tradycyjnych oponentów bardzo wielu Ukraińcom nie wystarczała i to wykorzystali.

Czytaj więcej

Włodzimierz Marciniak: Wojna odbije się na zwykłych Rosjanach

A jego związki z oligarchami?

Spójrzmy na najnowszą historię Ukrainy – który z prezydentów nie miał dalszych lub bliższych związków z oligarchami? Leonid Kuczma wykreował system oligarchiczny, Petro Poroszenko sam jest oligarchą. Powiązania Zełenskiego z oligarchami są w moim przekonaniu mniejsze. Media Kołomojskiego i pieniądze tego oligarchy nie odegrały decydującej roli w osiągnięciu zwycięstwa wyborczego. Trzeba też docenić, że Zełenski, już jako szef państwa, podjął znaczny wysiłek, by ograniczyć wpływy wielkiego biznesu w polityce, gospodarce, mediach. W polityce zagranicznej obecny prezydent stał się wiarygodny dla wielu Ukraińców jako krytyk polityki rosyjskiej, ponieważ wszyscy widzieli, a niektórzy to nawet mocno krytykowali, że na początku swoich rządów próbował wyciągać rękę do Rosji.

Dlaczego nic to nie dało?

Bo niezależna, demokratyczna Ukraina nie jest Rosji potrzebna do szczęścia – tym bardziej taka rozwijająca się i integrująca z Zachodem. Zatem wyciągnięta ręka Zełenskiego zawisła w próżni. Dlatego dzisiaj jest on wiarygodny w roli człowieka, który przeciwstawia się agresji rosyjskiej. Ukraińscy analitycy przed atakiem Rosji na Ukrainę pewnie mieliby mnóstwo zastrzeżeń do jego polityki wewnętrznej i gospodarczej. Tam było sporo niekonsekwencji. Jego ekipa zaczynała dwa i pół roku temu od skrajnego libertarianizmu, a skończyła z bardzo interwencyjną polityką gospodarczą. Nie można oczywiście powiedzieć, że obrany został kurs antyreformatorski. Można jednak mieć wrażenie, że wiele działań zostało wymuszonych przez Unię Europejską, z którą Ukraina ma układ stowarzyszeniowy, oraz przez Międzynarodowy Fundusz Walutowy, a nie wynikało z przemyśleń i wyboru ścieżki przez samego Zełenskiego i jego ludzi.

Dlaczego Zełenski tak bardzo uwiera Putina, że określił go mianem neonazisty i jeszcze dorzucił narkomanię?

Wmawianie ludziom, że Zełenski to ukraiński nacjonalista, szef neonazistowskiej junty, jest absurdalne. Prezydent Ukrainy wychował się w rodzinie rosyjskojęzycznej, nie jest etnicznym Ukraińcem, ma korzenie żydowskie. A uwiera Putina z jednego powodu – został demokratycznie wybrany i nie wywodzi się z elity władzy. Dla Putina tacy prezydenci, jak Petro Poroszenko, poprzednik Zełenskiego, czy Wiktor Janukowycz, byli zrozumiali – ludzie powiązani z wielkim biznesem, należący do elit, które się same powielają i wyznaczają, kto ma rządzić. To jest mechanizm, który Putin sam w Rosji długo akceptował, choć na koniec go zlikwidował, wprowadzając swoje osobiste, de facto dyktatorskie rządy. Zełenski był przykładem, że społeczeństwo może wybrać na prezydenta kogo chce. Dla polityków rosyjskich to jest niezrozumiałe, że wyborca ukraiński nie dość, że sam zdecydował, kogo chce mieć za prezydenta, to jeszcze wybrał człowieka najmniej według nich odpowiedniego – najmniej bogatego, niemającego wpływów w służbach specjalnych, w armii, w wielkim biznesie. Rosjanie uznali to za objaw chorobowy. Jest w tym też element niepokoju o własną przyszłość, bo taki wybór pokazuje społeczeństwu rosyjskiemu różnicę między ich systemem a demokracją. W Rosji żaden opozycyjny kandydat, a co dopiero tak nieprofesjonalny, nie miałby szans nawet zaistnieć w kampanii, nie mówiąc o wygraniu wyborów.

Czy rzeczywiście zwykli Rosjanie oglądali się na to, co się dzieje w Ukrainie?

Oczywiście. Ukraińcy i Rosjanie naprawdę są mocno powiązani – rodzinnie i towarzysko. Jeździli do siebie, rozmawiali. Kiedyś, za moich ambasadorskich czasów, parę razy przejechałem się pociągiem z Charkowa do Moskwy i z powrotem. Pociąg zawsze był zatłoczony ludźmi z tobołami, udającymi się do krewnych i znajomych. Moi współpasażerowie dużo rozmawiali ze sobą. Chętnie porównywali to, co się dzieje w Rosji i w Ukrainie. Rosjanie niekoniecznie zawsze mieli poczucie wyższości, gdy mówili o gospodarce ukraińskiej czy poziomie życia. Na rosyjskiej prowincji żyje się kiepsko. A do tego ten przykład ukraińskiej demokracji, w której można powiedzieć co się chce i otwarcie skrytykować prezydenta, był dla nich bardzo atrakcyjny. Proszę zauważyć, że latem 2019 roku, po wyborze Wołodymyra Zełenskiego na prezydenta Ukrainy, przez całą Rosję przetoczyły się manifestacje, bo właśnie wtedy Kreml zamierzał narzucić krajowi reformę konstytucyjną. Nie było tam okrzyków na cześć Ukrainy, ale koincydencja była nieprzypadkowa.

Polska i Ukraina w 1989 roku miały podobny poziom gospodarczy. Po 30 latach od transformacji byliśmy daleko przed nimi. Dlaczego Ukrainie transformacja gospodarcza nie wyszła zbyt dobrze?

Ukraina nie poszła polską ścieżką, jeżeli chodzi o reformy gospodarcze. Wydaje mi się, że ukraińscy ekonomiści i politycy w ogóle w tym czasie nie interesowali się Polską i nie rozumieli, na czym polega rynkowa transformacja, czym się różnią od siebie koncepcje – Balcerowicza w Polsce czy Klausa w Czechach. W 1992 roku i w latach następnych Ukraina raczej obserwowała to, co się dzieje w Moskwie, czasami naśladowała z marnym skutkiem to, co robiła tam ekipa Jegora Gajdara. Z różnych przyczyn kompletnie się nie udało. Ukraińcy obserwowali jednak uważnie tworzenie się układu oligarchicznego w Rosji i za czasów prezydenta Kuczmy poszli tą drogą, przy okazji prywatyzując, co się da. Pod koniec lat 90. w Ukrainie udział kapitału prywatnego w gospodarce był większy niż w Polsce. Tyle że w rzeczywistości nie służyło to wzrostowi konkurencyjności ani wzrostowi poziomu życia. Była to zorganizowana kradzież majątku publicznego.

Elity uwłaszczyły się na państwowych firmach?

Dokładnie tak. To kompromitowało reformy, ponieważ nie prowadziło do żadnego ożywienia gospodarczego. Ludzie sądzili, że sytuacja jest zła z winy reformatorów i z powodu szokowej terapii gospodarczej, ale zmian strukturalnych, modernizacji, stymulowania wewnętrznych procesów inwestycyjnych i wzrostu wydajności nie było. Polska już w 1992 r. odnotowała wzrost gospodarczy. Natomiast w Ukrainie lata 1992, 1993, 1994 to była katastrofa. Równocześnie pojawiła się grupa ludzi superbogatych, którzy dorobili się na spekulacjach i na niekontrolowanym eksporcie, z którego efektów nie korzystało państwo, a nawet ich firmy, tylko oni sami. Dlatego pierwsza dekada niepodległości Ukrainy, a nawet czas do pomarańczowej rewolucji w 2004 r., to były lata zmarnowane dla prawdziwej gospodarczej transformacji. Co gorsza, ludzie przestali wierzyć, że reformy prowadzą do lepszego życia. I to była główna bolączka Ukrainy.

Ale mieli polski przykład skutecznych reform?

Rzecz polega na tym, że Rosjanie i Ukraińcy na początku naszych przemian traktowali nas dość pogardliwie, dlatego że Polska przez wiele lat była przykładem biedy z nędzą. Byliśmy dla nich krajem na krawędzi upadku gospodarczego. To wyobrażenie dość długo się utrzymywało, dlatego nie byliśmy dla nich pozytywnym przykładem. Komentowano, że w Polsce utrzymuje się ogromne bezrobocie, a potem, że ludzie masowo uciekają z Polski na Zachód za pracą. Tym bardziej że Rosja na przełomie stuleci dzięki zmianie cen surowców doszła do siebie bez istotnej transformacji gospodarki. Ale w Ukrainie tak nie było. Dla Leonida Kuczmy, który był prezydentem Ukrainy od 1994 do 2004 roku, rozwój demokracji i rynkowa transformacja nie były priorytetowe. Przeciwnie, był on autorem operacji przekazania władzy klanowi donieckiemu, której celem było zintegrowanie wszystkich klanów oligarchów pod światłym przywództwem.

Od pomarańczowej rewolucji w 2004 roku, która zburzyła ten plan, minęło prawie 20 lat. Dlaczego przez ten czas reformy gospodarcze nie ruszyły do przodu?

Nie można powiedzieć, żeby żadne reformy nie były realizowane. Do pewnych rzeczy Ukraina została przymuszona przez Światową Organizację Handlu, przez różne programy unijne, współpracę z Bankiem Światowym i Międzynarodowym Funduszem Walutowym.

Kiedy byłem ambasadorem w Ukrainie, czyli od 2005 do końca 2010 r., kierowaliśmy do ekipy Juszczenki oczekiwania kursu reformatorskiego i swoje oferty wsparcia. Np. projekt reformy samorządowo-terytorialnej, reformy sektora finansowego itp. Tymczasem ten układ klanowy, oligarchiczny został zakonserwowany. Julia Tymoszenko, ale także Wiktor Juszczenko byli po prostu częścią tego systemu klanowo-oligarchicznego. A ten nie był nigdy zainteresowany reformami.

Czytaj więcej

Piekło oligarchów

Prezydent Zełenski jest pierwszym, który nie należy do klanu oligarchów?

Można tak powiedzieć, więzi z Kołomojskim nie okazały się mocne. Ale żeby być sprawiedliwym, to w programie działania Juszczenki – a także Julii Tymoszenko – była zawarta walka z oligarchią i klanowością, tylko że nie została zrealizowana. Były jedynie próby racjonalizacji tego systemu. Natomiast dla Zełenskiego to jest jeden ze sztandarowych postulatów. Tym bardziej że jego wyborca chciał, żeby podjąć walkę z klanami. Dlatego m.in. Petro Poroszenko przegrał wybory.

Nie przeceniałbym jednak kompetencji ekonomicznych ekipy prezydenta Zełenskiego, zwłaszcza po wymianie premiera na początku 2020 roku.

Dlaczego Ukraina nie przystąpiła do Unii Europejskiej i NATO? Z powodu braku reform?

Brak reform to nie wszystko. Ukraina długo dojrzewała do wyboru opcji prozachodniej. Trzeba poza tym zwrócić uwagę, że bardzo długo nikt ich nie zapraszał do tego grona. Może poza politykami i dyplomatami z Polski.

Po pomarańczowej rewolucji w 2004 r. ścieżka prozachodnia nie została wytyczona?

W słowach została wytyczona, ale pamiętam pierwszą rozmowę z Borysem Tarasiukiem, który po pomarańczowej rewolucji został ponownie ministrem spraw zagranicznych. Przyjechałem wtedy z misją od szefa polskiego MSZ Adama Rotfelda, żeby spytać, jak Polska może pomóc w przyspieszeniu integracji Ukrainy z UE. Pokazaliśmy polski przykład, że trzeba posuwać się krok za krokiem, ale zarazem szybko. Najpierw trzeba rozstrzygnąć wstępne rzeczy, czyli na przykład członkostwo w Światowej Organizacji Handlu. Mówiliśmy, że bez tego nie rozpoczną się rozmowy o stowarzyszeniu, a stowarzyszenie to jeszcze nawet nie jest status kandydata. I miałem wrażenie, że Borys Tarasiuk traktował to jako wekslowanie rozmowy na boczny tor.

W jakim sensie?

Według niego najważniejsza była decyzja geopolityczna – oto Ukraina chce przystąpić do struktur zachodnich. My pokazywaliśmy im polską drogę, zaznaczając, że trzeba podjąć szereg działań dostosowawczych. Na co Tarasiuk powiedział: „No tak, rozmowy o przystąpieniu Ukrainy do Światowej Organizacji Handlu ciągną się dziesięć lat, nasza nowa ekipa rozstrzygnie to w ciągu dwóch, trzech tygodni". Zajęło im to ponad cztery lata.

Dlaczego tak długo?

To nie są proste sprawy, gdy nagle zderzasz się np. z lobby rolnym, które musi spełniać jakieś normy jakościowe albo rezygnować z ochrony celnej czy administracyjnej. Te rzeczy dla naszych ukraińskich przyjaciół były zupełnie niezrozumiałe. Nie przyjmowali do wiadomości, że poza geopolityką istnieją jakieś wymagania co do jakości, kwotowości, certyfikowania itp. Podobnie zresztą wyglądały późniejsze rozmowy dotyczące stowarzyszenia z UE. Nieustannie potykaliśmy się na rozmowach sektorowych. W ukraińskiej gospodarce pełno było taryf i administracyjnych ograniczeń. Dla nich było bardzo bolesne, że te bariery będą demontowane. Tym bardziej że za różnymi lobby stali zależni od nich politycy. Każdy parlamentarzysta bronił wycinkowych interesów – sektorowych lub regionalnych – nie zwracając uwagi na ogólnokrajową strategię polityczną. No i w ten sposób straciliśmy kilka bezcennych lat.

A dlaczego nie udało się przystąpić do NATO?

Nadzieje na szybkie członkostwo Ukrainy w NATO rozbudzili Amerykanie po pomarańczowej rewolucji. W koncepcji prezydenta Georga W. Busha rozszerzenie NATO o Ukrainę odgrywało ważną rolę. Jestem pewny, że prezydent Juszczenko czy minister Tarasiuk byli do tego przekonani. Ale nie byli do tego przekonani niektórzy ważni europejscy sojusznicy. Pamiętam nieformalne spotkanie ambasadorów krajów NATO w Kijowie przed szczytem sojuszu w Bukareszcie w 2008 roku. Obradowaliśmy w zamkniętym i chronionym przed podsłuchami pomieszczeniu. Ambasador, na którego przypadło rotacyjne przewodnictwo naszych spotkań, zapytał (zapewniając, że nigdy nie wycieknie to na zewnątrz), który z naszych krajów opowie się w Bukareszcie za przyznaniem Ukrainie planu działania na rzecz członkostwa w NATO. Okazało się, że na 23 lub 24 akredytowane placówki tylko sześciu ambasadorów zapewniło, że ich kraje będą za tym optować. To o czym my mówimy? Osobne pytanie dotyczy natomiast tego, czy ukraińskie społeczeństwo było przekonane.

A nie było?

Politycy partii demokratycznych, eksperci i większość kadry oficerskiej byli przekonani. Jeśli natomiast chodzi o nastroje społeczne, to był wtedy chyba najgorszy czas na taką decyzję. Zwolennicy współpracy i przystąpienia do NATO nie umieli znaleźć przekonujących argumentów. Mimo zwycięstwa Juszczenki i wielkich nadziei społecznych z nim związanych z ówczesnych badań opinii publicznej wynikało, że poparcie dla członkostwa w NATO było bardzo niewielkie, rzadko przewyższało 30 proc., a momentami spadało poniżej 20 proc.

Skąd to się brało?

Ukraińcy żyli w świecie iluzji postradzieckich. NATO było dla nich wrogim, agresywnym paktem. Koncepcja pozablokowości wydawała się jakiejś części mieszkańców Ukrainy najlepszym wyborem. Wojna w Jugosławii w latach 90., konflikt w Serbii i Kosowie były postrzegane przez rosyjskie okulary tak: oto NATO zaatakowało bratnią słowiańską krainę. Operacje w Iraku, Afganistanie, Libii uważano za przejaw dominacji amerykańskiej. Pamiętam swoje spotkanie na jednej z uczelni na Krymie, w Teodozji, na początku 2007 roku. Był to teren bardzo zrusyfikowany, wówczas pod silnymi wpływami partii komunistycznej. Pytano mnie wtedy – dlaczego chcecie wciągnąć Ukrainę do NATO? Jeden z uczestników dyskusji mówił, że NATO chce rozmieścić na Krymie bombowce strategiczne z bronią jądrową, które będą zagrażały Rosji. A to było jeszcze przed interwencją w Gruzji, kiedy relacje między NATO, USA i Rosją były co najmniej poprawne.

Ale to się zmieniło. Później stosunek mieszkańców Ukrainy do NATO zmienił się bardzo na korzyść. Po aneksji Krymu wiele osób poprzednio życzliwych wobec Rosji zmieniło swoją perspektywę.

Czy po pomarańczowej rewolucji, czyli po pierwszym Majdanie, nastroje prorosyjskie przeważały nad nastrojami prozachodnimi?

Myślę, że była cała grupa społeczeństwa, która uważała, że to się da pogodzić. Otoczenie Juszczenki na pewno było antyrosyjskie i szukało sposobu na umocnienie niepodległości w wymiarze politycznym i ekonomicznym. Ale były środowiska niezdecydowane, np. Julii Tymoszenko. Oni uważali, że Ukraina może skorzystać na współpracy z Rosją. I były też środowiska otwarcie prorosyjskie. Takie było otoczenie Wiktora Janukowycza, przynajmniej jego większość. Ci mieli usta pełne frazesów, zawłaszcza gdy rozmawiali z nami, dyplomatami z Zachodu. Mówili, że to jedyna ich droga, ta, która prowadzi do NATO i UE. Janukowycz kiedyś w rozmowie w cztery oczy z premierem Jarosławem Kaczyńskim (z udziałem tylko ambasadorów) powiedział mu, że jest ukraińskim nacjonalistą. Nasza strona zrobiła na to wielkie oczy. Rozwinął więc, że jest nacjonalistą w sensie gospodarczym. Że chce zbudować potężną gospodarkę, która będzie korzystała z relacji ze Wschodem i Zachodem. Dodał, że to jest ważniejsze niż wymiar polityczny. Faktem jest, że duża część gospodarki ukraińskiej była związana z gospodarką rosyjską. Produkty przemysłu zbrojeniowego były eksportowane do Rosji, a nie było żadnych szans, żeby je sprzedawać na Zachodzie.

Co oni zamierzali z tym zrobić?

A no właśnie. Pamiętam moje rozmowy z Janukowyczem. Miałem ich sporo. Wspominał parę razy przyjazd do Doniecka ówczesnego sekretarza generalnego NATO George'a Robertsona. Janukowycz był wtedy gubernatorem tego regionu. Zapewnił swego gościa, że Ukraina jest gotowa wstąpić do NATO, jeżeli wszystkie zakłady przemysłu zbrojeniowego w regionie zostaną przez NATO przejęte. Jak ludzie odzyskają pracę i zarobki, to zrozumieją, że NATO jest dla nich ważne.

Sekretarz generalny NATO musiał się zdziwić.

Na pewno się zdziwił. Ale Janukowycz, dopóki był prezydentem, wyznawał cały czas tę zasadę – musicie nam zapłacić. Kupcie naszą produkcję, a najlepiej całe zakłady. Jak nie, to będziemy myśleć, w jakim kierunku podążać. W gruncie rzeczy to była taka gra pozorów, bo jak się okazało, wielu ludzi Kuczmy i Janukowycza było związanych z Moskwą i realizowali instrukcje, które stamtąd płynęły.

A czy był pan zaskoczony wydarzeniami na Majdanie, które doprowadziły do obalenia Janukowycza?

Nie byłem zaskoczony. Integracja z Europą to było i jest wielkie marzenie Ukraińców, zwłaszcza przedstawicieli młodszego pokolenia. Pozbawienie ich tego marzenia przez Janukowycza musiało nimi wstrząsnąć. Przypomniała mi się taka opowieść Olega Rybaczuka, byłego wicepremiera Ukrainy ds. europejskich w pierwszym rządzie po pomarańczowej rewolucji. Otóż gdy się zaczął drugi Majdan, zadzwonił do niego przyjaciel z USA i spytał go, czy to prawda, że Ukraińcy demonstrują na głównym placu swojej stolicy w sprawie układu handlowego. Rybaczuk chwilę się zastanowił i doszedł do wniosku, że z punku widzenia zewnętrznego odbiorcy tak to może rzeczywiście wyglądać. Układ stowarzyszeniowy Ukraina–UE, który Janukowycz chciał odrzucić, jest w gruncie rzeczy układem handlowym. Zatem Rybaczuk odpowiedział – tak. Po chwili ciszy padło pytanie – oni są za czy przeciw? Na Zachodzie przywykliśmy do tego, że układy handlowe uderzają w czyjeś interesy, zatem zawsze należy się spodziewać sprzeciwu jakiejś części społeczeństwa, jakichś protestów, a nie poparcia. Rzecz w tym, że wtedy dla Ukraińców najważniejsza była perspektywa cywilizacyjna, bo już dobrze znali Polskę i widzieli, jak u nas jest, dziewięć lat po przystąpieniu do Unii Europejskiej. Ten mit biednego Polaka, który nie ma nawet żelazka, jeżeli mu handlarz ze wschodu go nie sprzeda, już nie istniał. Oni już widzieli wtedy, że tuż za ich zachodnią granicą świat wygląda inaczej. U nas remontowano drogi, szkoły, kraj się zmieniał, ludzie zarabiali więcej. I oni uznali, że Janukowycz chce ich pozbawić takiej perspektywy.

Już nie chcieli wiązać się z Rosją mimo tych osobistych więzi, o których pan mówił?

Ciągle część społeczeństwa uważała, że Ukraina powinna należeć jednocześnie i do europejskiej Wspólnoty, i do struktur, które tworzyła Rosja. Jak wynikało z badań socjologicznych, dwa najbardziej ulubione narody w tamtym czasie to Polacy i Rosjanie. Tak było do 2013 roku, kiedy Rosjanie zaczęli wojnę handlową z Ukrainą, a potem anektowali Krym i dokonali przy pomocy swoich najemników inwazji na Donbasie.

Czytaj więcej

Zerwane dachy, połamane drzewa. Straż pożarna tylko z nazwy

Jak aneksja Krymu wpłynęła na poglądy Ukraińców?

Przed obecną wojną ciągle było kilkanaście procent Ukraińców, którzy widzieli swoją przyszłość w integracji z Rosją. Choć po 2014 roku stało się oczywiste, że Kreml źle życzy Ukrainie. Że chce zniszczyć gospodarkę ukraińską, a nawet i państwowość. Od 2014 roku na wschodzie Ukrainy toczy się cały czas wojna, w której zginęło tysiące Ukraińców. Odwiedzałem w 2018 i 2019 różne miasta na wschodniej Ukrainie i widziałem tamtejsze cmentarze, setki grobów żołnierzy, młodych ochotników, którzy polegli w walkach w obronie Ukrainy. Jestem pewien, że większość ludzi tam pochowanych mówiła w domu po rosyjsku. Dlatego było dla mnie oczywiste, że ewentualna agresja Rosjan napotka na opór, także na wschodzie kraju, także wśród zwykłych ludzi. Że to nie jest już 2014 rok, kiedy dowódca ukraińskiej marynarki wojennej zdezerterował i przeszedł na stronę rosyjską. Kiedy Krym został zajęty praktycznie bez wystrzału, a w Donbasie jednostki wojskowe w wielu wypadkach same się rozformowały, czyli po prostu uciekły.

Dlaczego tak się zachowywali?

Wtedy to był okres zmiany władzy, instytucje administracyjne były w stanie rozkładu, służba bezpieczeństwa była związana z Partią Regionów Wiktora Janukowycza, obalonego przez demonstracje w Kijowie. Dla wielu Ukraińców ze wschodu to, co zaszło w Kijowie, było nie do zaakceptowania. W tym roku nastrój obrony ojczyzny jest zdecydowanie inny.

Jacek Kluczkowski

Dyplomata, urzędnik państwowy i dziennikarz, od 2005 do 2010 ambasador RP w Ukrainie, a od 2011 do 2015 w Kazachstanie i w Kirgistanie. Był m.in. doradcą Aleksandra Kwaśniewskiego w Kancelarii Prezydenta RP. W latach 1996–2004 wchodził w skład komitetu konsultacyjnego Prezydentów Polski i Ukrainy. Od 2001 pełnił funkcję dyrektora generalnego Kancelarii Sejmu i szefa gabinetu marszałka Sejmu Marka Borowskiego. W 2004 został podsekretarzem stanu w Kancelarii Prezesa Rady Ministrów i kierownikiem doradców premiera Belki. W trakcie pomarańczowej rewolucji kierował grupą polskich dyplomatów i ekspertów przygotowujących międzynarodową mediację.

Plus Minus: Gdy rozmawialiśmy, dzień przed napaścią Rosji na Ukrainę, nie spodziewał się pan pełnowymiarowej wojny konwencjonalnej – z bombami, ostrzałem rakietowym, atakami na dzielnice mieszkalne, żłobki, przedszkola, szpitale. Jak pan sądzi, dlaczego do tego doszło?

Rzeczywiście, sądziłem, że nawet jak dojdzie do użycia sił zbrojnych, co już wtedy wydawało się przesądzone, to będziemy mieli do czynienia z wojną – jeśli można użyć takiego określenia – „podprogową", która będzie miała przede wszystkim wymiar psychologiczny, hybrydowy i będzie się dobrze sprzedawała w rosyjskiej propagandzie. Że nie będzie ona trwała dłużej niż dwa–trzy dni, a użycie wojska zostanie ograniczone do obszarów wschodniej Ukrainy i może niektórych obiektów wojskowych na północy kraju. Przyjęcie takiego scenariusza osłabiłoby możliwe negatywne reakcje świata, a z czasem niektórzy przedstawiciele mocarstw zachodnich być może znów zaproponowaliby jakieś nowe porozumienie Ukrainy z Rosją, coś w rodzaju „Mińsk 3".

Pozostało 96% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi