Zacznijmy od kilku słów polemiki z przedstawionym przez publicystę obrazem raportu o takich nadużyciach w archidiecezji monachijskiej kierowanej przez pewien czas przez kard. Josepha Ratzingera; raportu, który w niewielkim stopniu poświęcony był także Benedyktowi XVI. Otóż sprawa – wbrew zapewnieniom Borkowicza – wcale nie jest wyjaśniona. Nadal nie wiemy, kto nakłaniał jednego z księży do składania fałszywych zeznań, by „zdjąć papieża z linii strzału", nadal mamy dwie sprzeczne interpretacje poświęcone stanowi wiedzy kard. Ratzingera na temat sprawy ks. Petera H. Obrońcy papieża emeryta przekonują, że choć „minęli się z prawdą" (jeśli przyjąć pozytywną interpretację, to pomylili się) w sprawie obecności kardynała na spotkaniu, podczas którego omawiano m.in. kwestie dotyczące ks. H, to teraz już się nie mylą, i jest pewność, że papież o sprawie nie wiedział. I pomijając już fakt, że ich błąd pogrążył informacyjnie samego Benedykta XVI, to trudno nie zadać pytania, dlaczego mamy im wierzyć teraz? Autorzy raportu ostrożnie, ale wskazują na wysokie prawdopodobieństwo tego, że kard. Ratzinger o sprawie wiedział... I nie zachował się odpowiednio. Obie strony mają argumenty na uzasadnienie swoich tez, i jak się zdaje, wciąż nie obalono argumentów żadnej z nich.
Czytaj więcej
Narzekanie zawsze świetnie mi wychodzi, a z tego, co napisałem w ubiegłym tygodniu o zmianie na gorsze, jeśli chodzi o obronę nieletnich i oczyszczenie polskiego Kościoła, nie zamierzam i nie mogę się wycofać. Są jednak, i o tym właśnie teraz, także znaki nadziei. Jednym z nich jest to, co wydarzyło się w ostatnich dniach w Zakonie Kaznodziejskim. I nie chodzi tylko o wybór nowego prowincjała (ojcu Łukaszowi Wiśniewskiemu życzę wielu sił i wytrwałości, a także błogosławieństwa Bożego), ale jeszcze bardziej o podpisanie ugód z osobami skrzywdzonymi przez byłego duszpasterza akademickiego we Wrocławiu Pawła M., a także poszkodowanymi przez zaniedbania, obojętność, a czasem wręcz wrogość władz zakonu w Polsce.
Niezrozumiały – idąc dalej – i to właśnie z perspektywy teologii Benedykta XVI pozostaje także ton odpowiedzi papieża na raport. Mam świadomość (ale wiemy to dopiero po kolejnych oświadczeniach), że jego autorem nie był papież emeryt, ale w niczym nie zmienia to faktu, że nie widać odcięcia się od tego dość zaskakującego tonu. Są słowa solidarności z prawnikami, których fuszerka wystawiła Benedykta XVI na atak. Ton późniejszego, osobistego listu papieża jest inny, ale – o czym pisałem – trudno nie zgodzić mi się z tezami o. Hansa Zollnera, który pokazuje, dlaczego mógł i prawdopodobnie powinien być on napisany inaczej. Swoje uwagi mają do tego tekstu także osoby skrzywdzone i ich także warto wysłuchać.
Niezrozumiały – idąc dalej – i to właśnie z perspektywy teologii Benedykta XVI pozostaje także ton odpowiedzi papieża na raport. Mam świadomość (ale wiemy to dopiero po kolejnych oświadczeniach), że jego autorem nie był papież emeryt, ale w niczym nie zmienia to faktu, że nie widać odcięcia się od tego dość zaskakującego tonu.
Jednak głównym, jak rozumiem, zarzutem, jaki sformułowany jest w tym tekście, jest „zły styl", w jakim opisywać mam „przypadek Benedykta". „Robi to jak ktoś, kto o własnym ojcu postanowił napisać w beznamiętnym stylu pod tytułem »nie mogę wykluczyć, że źle się prowadził«. Nie ma tu bólu ani żalu, co więcej – brak jest empatii wobec człowieka stojącego już u progu wieczności" – wskazuje Borkowicz. Decyzją o rezygnacji z urzędu sam Benedykt XVI zrobił wiele, by zdesakralizować urząd papieski, by pokazać, że pewne metafory – w tym ojcowska – są już nieaktualne. Zostańmy jednak przy niej na moment, bo znakomicie pokazuje, co nas z Borkowiczem różni. Otóż, jeśli przyjąć rodzinną retorykę, to mogę odpowiedzieć na ten zarzut w sposób analogiczny. Otóż styl obrony Benedykta XVI prowadzony jest tak, jakby autor zapomniał o własnych siostrach i braciach skrzywdzonych przez przez innych bliskich (w najlepszym razie przez zaniedbania ojca). W centrum pozostaje Benedykt XVI i jego (niewątpliwe) zasługi. Ból, zranienie konkretnych osób skrzywdzonych, choćby przez ks. Petera H., są nieobecne. Nie ma tu – by posłużyć się określeniami Borkowicza – empatii wobec ludzi, którzy niekiedy całe życie zmagają się ze skutkami zaniedbań kolejnych arcybiskupów Monachium i Fryzyngi.