Warszawskie dzieci ’44. Tylko nie zjadajcie wszystkich krów

Chciałoby się uciec z przerażenia, ale wzrok matek, pogrążonych w bólu i rozpaczy, zmuszał do prób ratowania tlącego się jeszcze życia. Nieszczęśliwe te, które musiały patrzeć bezsilnie na śmierć swoich dzieci z głodu.

Publikacja: 30.07.2021 18:00

Powstańcy organizowali specjalne akcje i apelowali o pomoc dla niedożywionych małych dzieci. Te troc

Powstańcy organizowali specjalne akcje i apelowali o pomoc dla niedożywionych małych dzieci. Te trochę starsze same wspierały stawiającą opór Niemcom stolicę. Na zdjęciu: chłopcy noszący wodę do szpitala na Solcu, sierpień 1944 r.

Foto: Foka/Forum

Śmiertelność wśród niemowląt drastycznie wzrosła, przede wszystkim dlatego, że matki ze względu na stres oraz złe odżywianie nie miały pokarmu. Brakowało wszystkiego: wody, mleka, odżywek, artykułów higienicznych. Czasami nawet dostępu do świeżego powietrza i światła. Na dodatek szerzyły się choroby.

Chcąc temu zaradzić, cywilne i wojskowe władze stolicy zwróciły się do mieszkańców miasta z apelem o pomoc. W najbardziej poczytnym tytule powstańczym, „Biuletynie Informacyjnym", ukazał się następujący tekst: „Giną ci najmłodsi, nowe przyszłe pokolenie, nasza nadzieja i rękojmia przyszłej siły. Rodzą się i umierają. Umierają z braku mleka. Niemowlę musi mieć mleko. Niedożywione, udręczone matki nie posiadają pokarmu. Warszawa powstańcza odcięta jest od wszelkiego dowozu nabiału. Ale w Warszawie znajdują się jeszcze pewne zapasy mleka skondensowanego. Wiemy, że się znajdują. Wiemy, że w ręku niektórych właścicieli sklepów lub kawiarni, w oddziałach AK i u ludzi prywatnych. (...) Obywatele stolicy!... Zwracamy się do was z gorącym apelem. Jeżeli posiadacie wymienione produkty, przeznaczcie je dla dzieci. Ratujcie dzieci, nasze, wasze, polskie, warszawskie dzieci... Gmachy zawalone odbudujemy, straconego młodego pokolenia nie odbudujemy. W miejsce zniszczonych świątyń wystawimy ku Bożej chwale nowe, piękniejsze, lecz biada nam, jeśli w tych świątyniach zabraknie czystych głosów dzieci!".

Autorzy tekstu namawiali do tego, by potrzebującym pomagać jednak w sposób rozsądny i racjonalny. Jeśli ktoś miał puszkę mleka, sugerowano, by nie dawał jej konkretnej kobiecie w ramach indywidualnego wsparcia, ale przekazał ją do tak zwanej kuchni mlecznej, w której specjaliści zrobią z niej mieszankę, a nią będzie można wyżywić więcej niemowląt. Poza mlekiem i kaszą manną proszono szczególnie o składanie takich produktów jak: siemię lniane, ryż czy masło. Można było je przynosić na ul. Zgoda 15 lub ul. Złotą 34 m. 3 w godzinach od 9.00 do 17.00.




Cukier na deser

Problemu w zaistniałej sytuacji nie dało się rozwiązać. Jednak tak osoby prywatne, jak i różne instytucje próbowały choć trochę zmniejszyć skalę dziejącej się tragedii. Dlatego na przykład w ośrodku przy ul. Zgoda 15 Wydział Opieki Społecznej zorganizował w połowie sierpnia kuchnię dziecięcą, w której wydawano dziennie około 225 obiadów, choć bywały także dni, gdy nakarmiono tam 450 najmłodszych obywateli walczącego miasta. Posiłek składał się najczęściej z zupy, kawałka chleba i deseru w postaci kostki cukru lub cukierków. Środki na prowadzenie placówki dostarczane były przede wszystkim przez RGO, Komitet Opieki nad Dzieckiem i prywatnych ofiarodawców. Podobne placówki żywieniowo-opiekuńcze dla dzieci powstały przy: ul. Złotej 34 m. 3, ul. Piusa 58/60, ul. Skorupki 12 i ul. Chmielnej.

Wizyta w punkcie przy ul. Zgoda opisana została w prasie powstańczej – w „Walce" z 19 sierpnia 1944 roku: „Gwar i szczebiot. W widnym, jasnym lokalu, wokół stolików, roześmiane buziaki naszych najmilejszych. Dzieci czują się jak u siebie w domu. Obiad. Z apetytem je dzieciarnia. Z zainteresowaniem próbujemy zupy. Zupa, jak się okazuje, jest gotowana na mięsie z dodatkiem tłuszczu. Najbliższej pociechy zapytuję: – Dobra zupa? – Dobla, proszę pani – mówi pięcioletnia dziewczynka z jasnymi włosami. (...) Radzimy sobie jakoś. Nasz punkt – zaczyna kierowniczka – wydaje około 225 obiadów dziennie dla dzieci pogorzelców i uciekinierów do lat 14. Najmłodsze są przyprowadzane przez rodziców, starsze zaś same przychodzą. Napływ duży, środki ograniczone. Pochodzą z RGO, »Opieki na Dzieckiem« i ofiar. (...) Prowadzimy też świetlicę pod kierownictwem świetliczanki. Tu dzieci śpiewają, słuchają pogadanek, bawią się".

Specjalną opiekę nad najmłodszymi mieszkańcami stolicy roztoczył także Komitet Opieki nad Dzieckiem, Mokotowski Komitet Opieki nad Uchodźcami, Samorząd Mieszkańców Dzielnicy Żoliborskiej czy Zgromadzenie Sióstr Urszulanek. Do akcji przyłączyła się Armia Krajowa, której intendentura przekazywała nie tylko produkty żywnościowe, ale i mleko od zabezpieczonych specjalnie na ten cel krów i kóz. Kapitan Lucjan Fajer, ps. Ognisty, wspominał na przykład, że otrzymywał pod koniec powstania specjalne listy z podziękowaniami za mleko kozie, które pozwoliło przeżyć między innymi trzymiesięcznemu synkowi pani Genowefy Augustyniak oraz dwuipółrocznemu synkowi Haliny Kopani.

Podobną akcję zorganizowano również na Żoliborzu. Komenda Obwodu wydała rozkaz, by powstańcy wykorzystali wszystkie możliwości nabycia mleka i przekazywali je rodzinom z małymi dziećmi: „(...) tyle serca okazuje nam ludność cywilna, że to drobne ustępstwo na jej rzecz będzie b. małą rekompensatą ogromu świadczeń".

Artykuł o podobnej treści, pisany w imieniu dzieci, można było przeczytać również w innym tytule wydawanym w tej dzielnicy: „Nie zjadajcie wszystkich krów, oddajcie nam mleko, bo my bez mleka zginiemy, jak wy od kuli. Żołnierzu, pamiętaj, że cywil to twój brat i syn...".

Co zamiast warzyw?

Szeroko zakrojoną akcję wsparcia dla matek z dziećmi rozwinęły także poszczególne komitety domowe i blokowe. Świadczona pomoc obejmowała sprawy mieszkaniowe, żywnościowe i odzieżowe.

W „Dzienniku Obwieszczeń Rejonowego Delegata Rządu Warszawa-Południe" z 21 sierpnia 1944 roku pojawiły się nawet konkretne instrukcje, sugerujące, że szczególnie należy zatroszczyć się o niemowlęta, dzieci, kobiety karmiące i ciężarne. Opieka komitetów miała polegać głównie na: zapewnieniu odpowiedniego wyżywienia (dla dzieci – cukier i tłuszcze, dla niemowląt – kaszki i odżywki), a także pouczeniu matek, jak należy odżywiać dzieci bez dostępu do świeżych warzyw (polecano soki, przetwory owocowe, napary z ziół: rumianku, mięty, kwiatu lipy). Zwracano też uwagę na konieczność dbania o higienę osobistą i otoczenia. Sporządzano ewidencję niemowląt i dzieci według wieku (do roku i od dwóch do sześciu lat); a także organizowano opiekę nad małymi dziećmi bawiącymi się na podwórkach.

Do niesienia pomocy włączyli się także lekarze, którzy nie tylko przyjmowali najmłodszych pacjentów w poszczególnych punktach sanitarnych, ale i czasami wybierali się z pomocą do poszczególnych domów i schronów. Wspominając tamten czas, jedna z lekarek, Jadwiga Załuska, powiedziała: „Wśród ludności cywilnej najgorzej cierpiały dzieci, szczególnie niemowlęta. Dr Wojtek, nasz internista, zorganizował poradnię i ambulatorium dla dzieci. Brak mleka i pobyt w piwnicach dziesiątkowały maluchy. Do poradni codziennie szturmowały gromady zrozpaczonych matek, których maleństwa były ciężko chore, zagłodzone, umierające z odwodnienia z powodu biegunek. Zorganizowaliśmy kuchnię mleczną – z mleka w proszku, ale była to kropla w morzu potrzeb. Ratowało się je glukozą i zastrzykami z soli fizjologicznej. Zastrzyki robiłam po 250 ml pod skórę na plecach. Było to jedyne miejsce, gdzie mogła się wchłonąć taka ilość płynu. Niektóre dzieci były już szkieletami obciągniętymi skórą. Zaciskałam zęby, żeby jakoś zmobilizować się do tych podskórnych wlewów. Chciałoby się uciec z przerażenia, ale wzrok matek, pogrążonych w bólu i rozpaczy, zmuszał do prób ratowania tlącego się jeszcze życia. Nieszczęśliwe po stokroć te, które musiały patrzeć bezsilnie na śmierć swoich dzieci z głodu".

Skrzynka mleka na drucie

W ramach zapewnienia pomocy medycznej niemowlętom i ich matkom prowadzono wywiady środowiskowe, które miały na celu wyszukiwanie kobiet karmiących, dostarczenie im środków leczniczych i higienicznych oraz tak zwanych porcji mlecznych. Przy ul. Zielnej 11 powstał punkt opieki nad niemowlętami prowadzony przez harcerki, którymi kierowała instruktorka dr Alina Morawska.

Okazało się, że na Mokotowie w Agrilu znajdują się zapasy mleka w proszku. Najmłodsi harcerze, narażając swoje życie, codziennie chodzili tam ze Śródmieścia. Dzięki ich poświęceniu udało się uratować wiele niemowląt zagrożonych śmiercią głodową. Podobną akcją kierowały hm. Maria Trojanowska i phm. Hanna Korolcówna, które wraz z grupą harcerek zajmowały się przygotowywaniem mieszanek. Dziewczęta każdego dnia wędrowały do magazynów, rozbitych aptek i sklepów. Odwiedzały również ludność cywilną, która, jeśli tylko była w stanie, dzieliła się swoimi zapasami z potrzebującymi. Wsparcia karmiącym matkom i ich dzieciom udzieliło również wojsko, władze cywilne oraz różnorodne instytucje zaangażowane w pomoc społeczną. Mieszanki i odżywki, przygotowane z przekazanych darów, roznoszone były po piwnicach i schronach. Co ciekawe, jedną skrzynkę mleka codziennie przeciągano po drucie na drugą stronę ul. Marszałkowskiej.

Zofia Janina Gajewska, ps. Tunka, z batalionu „Ruczaj" należała do grupy dziewcząt, których zadanie polegało przede wszystkim na pomocy matkom, małym dzieciom i kobietom w ciąży. Przy ul. Pańskiej 54 powstał punkt opieki prowadzony przez lekarkę pediatrę i wykwalifikowane pielęgniarki. Pomagały w nim nastoletnie sanitariuszki, takie jak „Tunka". Dziewczęta każdego dnia odwiedzały okoliczne kamienice. Komendanci poszczególnych domów przekazywali informacje, czy na terenie posesji mieszka ktoś potrzebujący pomocy. Następnego dnia zjawiały się z niewielką ilością żywności, lekarstw czy też mieszanki mlecznej. Czasami również przyprowadzały do punktu kobiety z niemowlętami lub małymi dziećmi. Zofia Gajewska tak wspomina tamte dni:

„Wiem, że magazyn był przy ulicy Chmielnej, koło kina. Stamtąd się brało fosfatydy, jakieś odżywki w puszkach. Myśmy roznosiły, gdzie nam kolejno wskazywali, że jest matka, która jest w ciąży, będzie rodziła, więc i dla niej, [i tam] gdzie są niemowlęta. Został zrobiony punkt lekarski, była pani doktor. (...). Na ulicy Pańskiej, pod numerem 54 (to było w narożniku z Twardą, na parterze) jakaś rodzina wyszła, jakieś małżeństwo z parterowego mieszkania i oddali nam to dla lekarki i dla punktu opieki nad matką i dzieckiem. Ciągle krążyłam (...). Była pani doktor i była sanitariuszka, pielęgniarka, która była po szkole pielęgniarskiej, tak że robiła im zastrzyki, wstrzykiwała na pleckach odżywki, żeby były nieodwodnione, siusiały. Musiały coś pić, chodziło o to, żeby ratować te dzieci, żeby dawać jakąś odżywkę dla matek, żeby mogły karmić".

O swoich doświadczeniach związanych z pomocą najmłodszym warszawiakom opowiedziała również Zofia Nikiel, ps. Iza – harcmistrzyni, komendantka Sanitariatu Harcerskiego m.st. Warszawy „Bakcyl" (Sanitariat Okręgu Warszawskiego Armii Krajowej). Pewnego dnia jeden z patroli, wracając na kwatery, znalazł w leju po bombie żywe, zdrowe niemowlę. Dziewczęta przyszły do niej z dzieckiem i oznajmiły: „Komendantko, mamy niemowlę". Po krótkiej naradzie dziecko odniesiono do harcerskiego punktu opieki, znajdującego się na rogu Marszałkowskiej i Złotej. Cała grupa poczuwała się jednak do opieki nad maleństwem, dbając o to, by miało mleko. W zburzonych kuchniach którejś z dziewcząt zawsze udawało się coś znaleźć. Dzięki temu dziecko przetrwało. Pojawił się jednak inny problem – nie miało ubranek. Pewnego dnia harcerkom na punkcie poradzono, by przyniosły jakieś materiały. Bardziej doświadczone kobiety przygotowały wykroje, a dziewczęta... zajęły się szyciem.

„Chodziłyśmy i konfiskowałyśmy w dawnych sklepach z materiałami, bo brakowało już w czasie Powstania bandaży, bele z różnymi materiałami, darło się to na bandaże. Miałyśmy flanelkę, zaniosłyśmy, pokrajali nam to na kaftaniki. Wobec tego, siedząc koło naszego szefa, zamiast czekać bezczynnie, szyłyśmy kaftaniki. Jak nasz szef [zobaczył]: »Co wy robicie?!«. »Szyjemy kaftaniki«. »Jestem szefem sanitarnym Powstania Warszawskiego, a wy szyjecie kaftaniki dla niemowląt?!«. (...) W każdym razie kaftaniki szyłyśmy dalej, ale nie przy nim, tylko już siedział zawsze patrol przy nim jeden, a drugi gdzieś kaftaniki szył. W każdym razie do końca Powstania nasze niemowlę miało kaftaniki świeże.

Zresztą szyłyśmy później dla innych dzieci, bo [była] ogromna ilość dzieci, które się znajdowało w domach zburzonych, był punkt, który wszystkie dzieci zbierał".

Utrzymać przyrost

Akcja niesienia pomocy najmłodszym warszawiakom i ich matkom została intensywnie wsparta przez powstańcze media. W jednej z audycji przeczytany został taki komunikat:

„Naczelnym nakazem zagadnienia populacyjnego jest utrzymanie przyrostu naturalnego i roztoczenie troskliwej opieki nad niemowlętami. W wyżywieniu niemowląt współdziałać musi cała ludność Warszawy. Apelujemy gorąco o składanie wszelkich artykułów żywnościowych dla niemowląt. Punkty zbiórek czynne są codziennie od godziny 9.00 do 17.00 w lokalach przy ul. Złotej 15 i Złotej 34 m. 3".

W Polskim Radiu tego typu apele były ponawiane dość często. Jeden z głównych spikerów rozgłośni, znany felietonista – Edmund Jan Osmańczyk, ps. Jan Gor, sam miał kilkumiesięczne dziecko. Jego żona, na skutek stresu i niedożywienia, straciła pokarm. Znał więc z doświadczenia wszystkie problemy z tym związane.

Prasa powstańcza stale informowała o adresach punktów żywnościowych i specjalnych szpitali dla dzieci, a także o innych inicjatywach mających na celu świadczenie pomocy najmłodszym.

„Przy komendzie OPL powstał Komitet Opieki nad Dzieckiem, mający na celu niesienie niemowlętom i dzieciom pomocy lekarskiej i żywnościowej. Poradnia dla dzieci do lat dziesięciu jest czynna codziennie od godz. 8 do 10 przy ul. Czerniakowskiej 208, front. Dla podjęcia racjonalnej akcji dożywiania dzieci zwraca się tą drogą Komitet Opieki nad Dzieckiem do społeczeństwa Czerniakowa z prośbą o składanie ofiar w żywności: mleko w proszku, kasza, tłuszcze itd. Ofiary przyjmować będzie Komitet OPL Okrąg 4a codziennie od godz. 10 do 12 i od 16 do 18 oraz Wilanowska 13 od godz. 9 do 11 za pokwitowaniem" („Czerniaków w Walce", 1944, nr 5 z dnia 27.08.1944).

W innym z numerów przekazano informację, że z pomocą tej instytucji pospieszyły działające na Czerniakowie oddziały AK, których intendentura przekazała: 225 kg cukru, 84 kg mleka w proszku, 130 kg sago (tapioka), 100 kg mąki pszennej, 100 kg marmolady, 100 kg makaronu, 15 kg płatków owsianych. Poza tym dzięki ofiarności mieszkańców komendanci domów zebrali produkty żywnościowe, artykuły higieniczne, odżywki, emulsję tranową oraz... pewną kwotę pieniężną. Wszystko to zostało rozprowadzone pomiędzy dzieci do lat trzech na podstawie wcześniej przygotowanych list, dostarczonych przez komendantów OPL.

Nie było solidarności w piwnicach

O tym, jak trudna była sytuacja matek i ich nowo narodzonych dzieci, przekonała się między innymi Halina Wiśniewska (z domu Rybak), która 1 sierpnia 1944 roku, na cztery godziny przed wybuchem powstania, urodziła synka Stasia. Myśląc o tym, czego oboje doświadczyli podczas sześćdziesięciu trzech dni walk stolicy, powiedziała:

„Do dzisiaj nie wiem, jakim cudem mój synek to wszystko przeżył. Przecież w Powstaniu umarło tyle dzieci. Śmiertelność była szczególnie wysoka wśród noworodków. A on, niedożywiony, ledwo żywy, w smrodzie i w brudzie. Skórę miał dosłownie przezroczystą. Na dodatek wszystkie smoczki gdzieś w ciemności poginęły. Siostra brała kawałek prześcieradła, nasypywała tam trochę cukru, wiązała nitką. I ten gałganek, zamoczony w wodzie, Staś ssał. Tak oszukiwaliśmy trawiący go głód. (...)

Najbardziej bałam się, że spadnie bomba, on zginie, a ja zostanę tylko ranna. Albo odwrotnie. Wolałam już, żebyśmy zginęli oboje... (...)

Jak traktowali mnie inni ludzie? To się zmieniało. Na początku dopytywali o dziecko, współczuli, wspierali. Później byli już obojętni. Każdy chciał ratować tylko siebie. Każdy musiał zdobywać jedzenie i jeśli mu się udało, zjadał je gdzieś ukradkiem w kącie. Byle tylko inni nie widzieli. To była walka o życie, w której wielu ludzi zamieniło się w zwierzęta. Osaczone, złe. Solidarność w piwnicach? Przykro to mówić, ale takie zjawisko nie występowało".

W ciągu sześćdziesięciu trzech dni walki Warszawy w stolicy urodziło się bardzo dużo dzieci. Na świat przyszedł wówczas między innymi stryjeczny brat czternastoletniej Krystyny Zachwatowicz-Wajdy, harcerki o pseudonimie Czyżyk: „W czasie ostatnich dni powstania w piwnicy urodził się mój stryjeczny brat (...). Było po kapitulacji i szłam do którejś z moich koleżanek na Poznańską, przechodziłam Poznańską, między Piękną a Wilczą, na środku ulicy przed domem stał dziecinny wózek. Ktoś [stał przed tym domem]. Spytałam, co to jest za wózek, dlaczego on jest porzucony. On mówi: »Tu ludzie wyszli, zostawili wózek, może go pani sobie wziąć«. Dzięki temu mieliśmy jak wywieźć dziecko, które się urodziło. Przed Powstaniem o wózek moja ciotka się nie starała. Jeszcze w wózku znalazł się mały ryngrafik z Matką Boską. Mój brat ma go chyba do tej pory". 

Fragment książki Agnieszki Cubały „Warszawskie dzieci '44. Prawdziwe historie dzieci w powstańczej Warszawie", która ukazała się nakładem wydawnictwa Prószyński i S-ka

Plus Minus
Co można wyczytać z priorytetów prezydencji przygotowanych przez polski rząd? Niewiele
Plus Minus
Po co organizowane są plebiscyty na słowo roku? I jakie słowa wygrywały w innych krajach
Plus Minus
Gianfranco Rosi. Artysta, który wciąż ma nadzieję
Plus Minus
„Rozmowy o ludziach i pisaniu”. Dojmujące milczenie telefonu w domu
Plus Minus
„Trojka” Izabeli Morskiej. Tożsamość i groza w cieniu Rosji