Było już kilka takich książek o Bondzie: mocno obrazkowych, przekrojowych, elegancko wydanych. Tę akurat wyróżnia fakt, że napisał ją osobiście Roger Moore, człowiek, który zagrał agenta 007 w siedmiu filmach – od „Żyj i pozwól umrzeć" (1973) po „Zabójczy widok" (1985). Kto zna aktora nie tylko z ekranu, ale czytał także jego autobiografię (właśnie wznowioną zresztą w Polsce „Nazywam się Moore"), ten wie, że z niego uroczy gawędziarz obdarzony sporą dozą ironii, dystansu do siebie oraz brytyjskiego poczucia humoru. W autobiografii sporo było o Bondzie, ale więcej o innych zakrętach kariery Moore'a. W sumie obydwie pozycje dobrze się uzupełniają, więc rekomenduję lekturę w pakiecie.
Ważna informacja – Moore nie ogranicza się do zdradzania tego, co działo się za kulisami serii przez 12 lat swojego królowania. Robi też użytek z wiedzy na wszelkie inne bondowskie tematy, stąd w jego opowieści smaczne anegdoty także na temat innych odtwórców roli 007.
„Weźcie Seana na wspólnika. Jest Szkotem, lubi dźwięk złotych monet. Lubi cudowny szelest papieru. Zostanie, jeśli uczynicie go wspólnikiem" – to na przykład przytaczane przez Moore'a słowa, którymi reżyser Terence Young podpowiadał producentom serii, jak zatrzymać przy niej zniechęconego Seana Connery'ego.
„Trzeba było uśmiercić jego, a ocalić dziewczynę" – cytuje Moore zdanie producenta Roberta Goldsteina, z którym na prywatnym pokazie przedpremierowym oglądał „W tajnej służbie Jej Królewskiej Mości", jedynego Bonda z George'em Lazenbym. Samego Lazenby'ego także nie oszczędza: „żądał samochodu, by dojechać z garderoby do restauracji oddalonej o pięćdziesiąt jardów" i „potrafił najeść się czosnku przed sceną miłosną".
Relacjonuje też przezabawną rozmowę, jaką odbył z producentami pierwszego filmu serii – „Doktora No": „byli zdumieni, gdy im powiedziałem, że wyszło spod ich rąk bardzo zabawne dzieło. Byli przekonani, że to mroczny thriller". I tak dalej.