Jak Konwicki wyjaśniał to, że w latach 60. przeszedł na stronę opozycji?
Zdecydowała sprawa Leszka Kołakowskiego. W 1966 wraz z kilkunastoma osobami podpisał list w jego obronie. A potem naciskano na niego, żeby swój podpis wycofał. Wezwali go przed komisję partyjną, grożąc, że jeśli tego nie zrobi, to go wyrzucą, na co on padł przed nimi na kolana, prosząc, żeby go skreślili z listy członków PZPR.
Mam wrażenie, że wybór polityczny był w przypadku Konwickiego w jakimś sensie środowiskowy? Przyjaciele artyści, środowisko literackie, byli dla niego bardzo ważni. Przypomnijmy choćby stolik w kawiarni „Czytelnika", gdzie przez lata zasiadał z Andrzejem Łapickim, Gustawem Holoubkiem czy Ireną Szymańską.
Wraca nam to samo, co w czasie okupacji. Idziesz do partyzantki dlatego, bo kumple cię wciągają, a potem to samo jest z socrealizmem. Nie inaczej było z tzw. rewizjonizmem, jak nazywano go w partii, i z zaangażowaniem opozycyjnym. Ale to pytanie brzmi trochę podejrzanie, jakby było w tym coś złego. Przecież ta środowiskowa solidarność jest godna podziwu. Proszę pamiętać, jak mało było wtedy takich ludzi. Większość pukała się w głowę, twierdząc, że oszaleli. Dziś niektórym się wydaje, że udział w opozycji był masowy, że miała poparcie społeczeństwa, tymczasem przez długi czas oni byli jak rozbitkowie na wyspie, więc takie postawy wymagały odwagi. W obronie Kołakowskiego zebrano tylko 15 podpisów.
W czasie kiedy rozmawialiście, Konwicki był „pisarzem w likwidacji", jego książki nie ukazywały się w oficjalnym obiegu. Jak to znosił?
Kiedy się z nim umawiałem, sądziłem, że żyje na absolutnym marginesie i że już nigdy nic nie wyda. Po to właśnie miały być te rozmowy, żeby coś po nim powstało. Ale to były naiwne wyobrażenia prowincjusza, który nie zna Warszawy i warszawki. Bo przecież pod koniec pracy nad naszą książką Tadeusz miał już gotowe swoje dzienniki „Nowy Świat i okolice", na warsztacie była też powieść „Bohiń" – ukazały się w 1986 i 1987 roku. W dodatku Andrzej Titkow świeżo nagrał go do „Przechodnia". Ale na pewno nie było mu łatwo. W momencie, kiedy zaczynaliśmy rozmowy, był pisarzem, który nie może wydawać książek, czyli nie miał źródła utrzymania. Nie można go było nawet cytować. Ale on był prawdziwym ascetą, o siebie mało dbał, za co go naprawdę podziwiałem. Kiedyś ze zdumieniem odkryłem, że na tygodniowy festiwal literacki do Francji pojechał z jedną maleńką aktówką, w której miał tylko koszulę, skarpetki, majtki i pulower. Zdumiony pytam go, jak ma mu to wystarczyć, a on na to oburzony: „Co, ty myślisz, że ja chodzę w brudnych łachach? Codziennie wieczorem piorę, na rano mam suche". Na mój plecak patrzył z wyraźnym lekceważeniem.
Konwicki w waszej rozmowie wykazał się wielką przenikliwością w kwestii przyszłości komunizmu. Mówi tam o zbliżającym się upadku imperium sowieckiego. Skąd brał to przekonanie?
Dla mnie to było absurdalne i zarazem wspaniałe. Gdy wchodziłem do jego bramy, na klatce często siedział jakiś ubol i dla sportu podstawiał mi nogę albo coś tam mędził. To były paskudne czasy, zero wolności, życie duchowe sparaliżowane, z telewizorów i radioodbiorników leje się gnojówka, policja na ulicach zagląda do toreb, ludzie emigrują, a on w tym wszystkim twierdzi, że komunizm niedługo szlag trafi. „ZSRR to przeżytek i anachronizm! On się rozpruje w ciągu kilku lat jak stare gacie!" – krzyczał. To było naprawdę niezwykłe, bo stało w jaskrawym kontraście z tym, co nas otaczało. Komunizm wydawał się silny jak nigdy. Traktowałem to więc jak szarżowanie lub guślarskie stylizacje na proroka z Wileńszczyzny. On bardzo lubił takie profetyczne teatralizacje, choć ta była wyjątkowo niezwykła, bo kwestionowała największą świętość komunizmu. Trzeba było mieć wielką odwagę, by zwiastować zgon ZSRR, wiedząc, że to pójdzie do książki. Wtedy można było źle skończyć za mniejsze rzeczy.
Dlaczego Konwicki, pana zdaniem, zamilkł w latach 90.? Ostatnią książkę wydał w 1995 roku. Czy to z powodu osobistych przeżyć?
Na pewno śmierć żony, a potem odejście córki miały na to duży wpływ. Pamiętam, że kiedy ćwierć wieku po pierwszym wydaniu miało się ukazać wznowienie naszej wspólnej książki i pojawił się pomysł, żeby zrobić dogrywkę, Tadeusz stanowczo odmówił. Ściska mnie w gardle, gdy sobie przypominam tę rozmowę. Miałem wrażenie, że on jest strasznie życiowo i psychicznie zmęczony. W dodatku czuł chyba, że jego warsztat się rozstraja, bo np. zdawał sobie sprawę, że się powtarza, i mocno się tego wstydził, choć na długie lata uczynił z tego metodę twórczą. Jeszcze podczas naszych rozmów 25 lat wcześniej, autoryzując wywiad, komentował: „Zobacz, gadam jak stara sklerotyczna baba, w koło to samo". Mam wrażenie, że duma artysty podpowiadała mu, że jeśli nie może pisać tak dobrze, jak by chciał i jak potrafił kiedyś, to powinien przestać.
Mówimy o Konwickim w tonie poważnym, ale warto pamiętać, że on był człowiekiem niesłychanie dowcipnym. Pamiętam, jak opowiadałem mu o śmierci bliskiej osoby na serce, która była zaskakująca dla otoczenia, bo to był człowiek bardzo wysportowany. A w odpowiedzi usłyszałem, że to typowe, bo tylko tacy jak on, co cały czas narzekają na swoje zdrowie, długo żyją.
Tak, on potrafił żartować ze wszystkiego. Kiedyś mi powiedział, że śmierć ma na sobie najwyraźniejszą pieczęć boskiej roboty, choć nie jest pewien, czy po drugiej stronie coś jest. Więc ja mu na to, że lepszą pieczęć ma życie. A on na to: „Życie można człowiekowi odebrać, śmierci nie".