Największa wojna współczesnej Europy trwa już ponad cztery miesiące. NATO w tym czasie znacznie wzmocniło swoją flankę wschodnią, ale obawy, co by było, gdyby Rosja po Ukrainie zdecydowała się na atak na przykład na któreś z państw bałtyckich, nie zmalały. Czy poczujemy się tu w naszym regionie bezpieczniej, zadecydują ustalenia na szczycie sojuszu w Madrycie, który odbędzie się 29 i 30 czerwca.
Ta wojna zjednoczyła Zachód, nie tylko NATO. Ale Ukraina wciąż traci terytorium, niedługo jednak czwarta część jej ziem może być pod rosyjską okupacją. NATO jako całość nie angażuje się we wsparcie militarne, czynią to państwa członkowskie. Jedne bardziej, drugie mniej, trzecie wcale.
Tylko zwycięstwo
Broni jest za mało i bez zdecydowanego zwiększenia jej dostaw trudno myśleć o skutecznej ukraińskiej kontrofensywie. A jeżeli Kijowowi nie uda się wygrać, czyli wygnać okupantów przynajmniej z terenów podbitych od 24 lutego tego roku, to Moskwa za jakiś czas może pomyśleć o kolejnym ruchu. Tym razem dotyczącym już państwa członkowskiego NATO.
Czytaj więcej
Prezydent Wołodymyr Zełenski prosi najbogatsze państwa świata o takie wsparcie, które umożliwi zakończenie wojny z Rosją przed zimą.
Obawy, co by było, gdyby do tego doszło, najdobitniej wyraziła przed szczytem premier Estonii Kaja Kallas. Choć Joe Biden zapewnił, że NATO będzie broniło każdego centymetra terytorium sojuszu. Jej zdaniem dotychczasowe plany sojuszu przewidują, że Rosji pozwolono by na opanowanie jej kraju, a potem, po pół roku, próbowano by go odbić.