Rządzący chcą nas przekonać, że w wyniku wojny w Ukrainie pozycja Polski radykalnie wzrosła. Sprawa nie jest jednak tak prosta, jak w propagandowej narracji, zaś zwycięstwo Emmanuela Macrona stawia nasz kraj w dodatkowo niełatwej sytuacji.
Fałszywe byłoby stwierdzenie, że nic nie zmieniło się na naszą korzyść. Owszem, zmieniło się – ale nie bezwarunkowo. Staliśmy się państwem przyfrontowym, co zwiększa nasze znaczenie z punktu widzenia naszego najważniejszego strategicznego sojusznika – Stanów Zjednoczonych. To daje szansę przede wszystkim na poważną pomoc w modernizacji naszego wojska (acz przecież nie darmo). A przypomnieć trzeba, że polska armia mocno ustępuje dziś wyposażeniem, lecz zapewne również umiejętnościami (choć to trudno miarodajnie wymierzyć) ukraińskiej. Tyle że – o czym wielu zdaje się zapominać – USA wspierać nas będą nie z miłości, ale dlatego, że taki jest ich interes. W tej chwili w ogromnej mierze zbieżny z naszym, ale przecież nie zawsze i nie w 100 proc. Można racjonalnie zakładać, że Waszyngton, aby mieć większą swobodę działania w Azji, będzie chciał ofensywnie osłabiać Rosję naszymi rękami (nie oznacza to koniecznie rozpoczynania działań zbrojnych) bez względu na koszty, które nasze państwo poniesie – a to już niekoniecznie musi być w naszym interesie. Tak wyglądały w czasie zimnej wojny tzw. proxy wars – wojny przez pośredników – i wiele wskazuje, że wracamy do tej metody.