Tanio już było – mogą powiedzieć nie tylko konsumenci obserwujący rosnące kwoty na paragonach, ale także przedsiębiorcy, którym coraz trudniej przerzucać wzrost kosztów produkcji czy usług na odbiorców. Wprawdzie przedsiębiorcy od lat narzekają na bariery w swej działalności (np. wysokie koszty – stąd też protesty organizacji biznesowych wobec podwyżek płacy minimalnej), ale wielu z nich musi teraz przyznać, że do wybuchu pandemii byli w całkiem komfortowej sytuacji. Ceny energii były stabilne, podobnie jak koszty pracy, a na tle obecnych zawirowań i niepewności również otoczenie makroekonomiczne mogło się wydawać oazą spokoju.
Czytaj więcej
Droga energia i wzrost ogólnych kosztów to największe powody do obaw polskich firm na ten rok. W zasadzie bez względu na branżę nastroje są równie negatywne.
Po ostatnich dwóch latach powrotu do dawnej rzeczywistości raczej nie będzie. Nie wróci więc, a przynajmniej w najbliższych latach, tania energia ani praca. Przedsiębiorstwa muszą się więc przystosować do nowych, trudniejszych warunków. Te, które tego nie zrobią, znikną. Owszem, mogą przejściowo liczyć na pomoc państwa, różne ulgi i dopłaty do wysokich kosztów prądu i gazu. Są chyba jednak świadome, że na koniec i tak za to zapłacą same, bo przecież państwo poszuka pieniędzy w wyższych podatkach albo w większym zadłużeniu. Nie wspominając, że doraźne wsparcie oznacza mniej pieniędzy na pilną zmianę polskiego miksu energetycznego, w którym dominują paliwa kopalne. Bez tej zmiany polskie firmy będą mniej konkurencyjne.
Przedsiębiorców – możemy się pocieszać, że nie tylko w Polsce – czeka w najbliższych miesiącach poważny test z elastyczności i umiejętności zarządzania. Teraz, gdy już coraz trudniej odbić sobie wzrost kosztów w podwyżce cen produktu czy usługi (co sporo firm robiło, i to z nawiązką, w zeszłym roku), trzeba będzie się przyjrzeć efektywności działania; w tym zużyciu energii, wody, papieru, pracy ludzi. O elastyczność biznesu jestem spokojna, widać ją m.in. w mało przyjemnym dla konsumentów zjawisku downsizingu, czyli zmniejszaniu wagi lub ilości produktów przy tej samej lub nieco podwyższonej cenie. Przekłada się to na tzw. shrinkflację, gdy koniec końców za te same pieniądze możemy kupić mniej.
Jednak downsizing daje ograniczone pole manewru. Większe dałaby zmiana podejścia do zarządzania, w tym szukanie nowych pomysłów na biznes i przygotowywanie się zawczasu do kolejnych zmian, które mogą jeszcze bardziej zwiększyć koszty działalności. W tym do unijnej dyrektywy dotyczącej raportowania niefinansowego (CSRD), która już za dwa lata obejmie duże, niegiełdowe firmy, wymuszając przy okazji prośrodowiskowe zmiany u ich dostawców. Z kolei dyrektywa Green Claims ukróci chwalenie się na wyrost „zielonym” zaangażowaniem.