– W XXI wieku, erze wylewających ścieków, nie miej pretensji do tych zacieków – czytam napis na służewieckim murze wokół Wyścigów – najpopularniejszej stołecznej legalnej galerii graffiti pod gołym niebem, całej zamalowanej literowymi tagami, czyli podpisami nastoletnich writerów i komiksowymi lub hiperrealistycznymi „wrzutami”.
Graffiti to już kawał historii. Na świecie jego początek sięga lat 70. Zaczęło się w Nowym Jorku, gdzie młodzi ludzie, często bezrobotni i skłóceni z prawem, malowali na wagonach metra i murach. W Polsce moda na graffiti liczy 20 lat.
Graffiti ma swoją legendę. Jeana-Michel Basquiat nadał mu artystyczny wymiar swoim malarstwem.
W przestrzeni miejskiej istnieje wiele odmian graffiti, od bazgrołów początkujących, przez tagi, do złożonych form: charakterów, czy trójwymiarowego 3D. Od szablonów (mogą być i proste, i skomplikowane) po vlepki, plakaty (a właściwie vlakaty w odróżnieniu od oficjalnych), murale itd. Działalność grafficiarzy czy twórców street-artu pączkuje. Widać różne style: pop-art, abstrakcyjny op-art, hiperrealizm. Czyste podziały bywają zatarte, style wzajemnie się przenikają. Malujący na murach używają już nie tylko sprayów, ale także np. malarskich wałków. Właściwie termin graffiti już dawno nie wystarcza i dziś coraz częściej mówi się o postgraffiti. A niektórzy próbują objąć różnorodność zjawisk określeniem – sztuka niezależna.
Graffiti ma u źródeł subkulturowy charakter. Wspólne malowanie wzmacnia grupowe więzi i jest wyrazem buntu. Ale często to nie tylko socjologiczne zjawisko, a naprawdę sztuka.