Dojechaliśmy tam na dziewiątą. Biją dzwony. Do refektarza nie można wejść z ulicy, bilety lepiej rezerwować z dużym wyprzedzeniem. Przed klasztorem pusto. Tylko szemrze tramwaj cały zawinięty w światełka choinkowe. W nocy sunął jak błyszcząca kula śniegowa.
„Ostatnia Wieczerza“ jest w złym stanie, choć odrestaurowana. Świat myśli o tym historycznym wydarzeniu oczami Leonarda. Japończycy z uznaniem kiwają głowami. Mój dziesięcioletni syn mi mówi, że przecież zna ten obraz.
W grupie było kilkanaście osób. Żadnych kolejek czy przepychanek.
By obejrzeć fresk, wchodzimy z jednej szklanej klatki do drugiej. Drzwi bezszelestnie zamykają się za porcjami gości. Kontrola wilgotności i temperatury. Apostołowie rozgorączkowani oświadczeniem Jezusa, że jeden z nich Go zdradzi, gestykulują ożywieni. Choć atmosfera ich wieczerzy jest gorąca, nie wytrzymaliby długo naporu bulgoczących tłumów XXI wieku.
Dano nam kwadrans na kontemplację. Turyści w małej dawce są nawet mili.