Fani starego rocka o przerzedzonych czuprynach i fanki, które zatraciły dziewczęcą wiotkość, stawili się tłumnie, ale Robert Plant sprawił im niespodziankę. Okazji do wspomnień nie było zbyt wiele. Dawny wokalista legendarnej formacji Led Zeppelin niezbyt chętnie wraca do wspomnień sprzed lat.
Wprawdzie zagrany na początku hit „Black Dog" rozbudził nadzieje, że będzie to wieczór mocnego, gitarowego grania, ale już następny kawałek „Down to The Sea", w którym Plant od rocka przeszedł do lirycznej ballady, świadczył, że ten wokalista od dawna przebywa w innym muzycznym świecie.
Obecne tournee odbywa pod hasłem „Band of Joy", tak nazywa się jego ostatnia płyta. Kilka utworów z tego albumu zaśpiewał na Torwarze („Angel Dance" Los Lobos czy „House of Cards" Richarda i Lindy Thompsonów). Kiedy jednak parę dni temu z zachodu Europy przemieścił się na wschód – do Moskwy, Petersburga, Kijowa, a teraz do Warszawy – zmienił układ koncertu. Dodał więcej numerów Led Zeppelin, jakby wiedział, że na nie publiczność tu czeka. I chyba miał rację. Kiedy zabrzmiały pierwsze akordy „Thank You", polscy fani popadli w euforię.
Tego wieczoru Plant jednak wciąż zaskakiwał. Z dorobku Led Zeppelin wybierał głównie kawałki utrzymane w klimatach folkowo-balladowych, które on z towarzyszącymi mu muzykami jeszcze bardziej podkreślał.
Do klasycznego rockowego składu dodawał kontrabas, gitarę akustyczną, a nawet banjo. Z kompozycji „Please Read the Letter", którą napisał wspólnie z Jimmym Page'em, zrobił teraz koktajl zmiennych nastrojów. W „Ramble On" podkreślił hipisowski rodowód tej dawnej kompozycji Zeppelinów, zderzając ostre, elektryczne gitary z indyjskimi brzmieniami a la Ravi Shankar.