"Rzeczpospolita": Wasz najnowszy album „Live” otwierają podziękowania dla Tomasza Stańki, z którym mieliście okazję koncertować i nagrywać. Zamieściliście je pośmiertnie czy były zaplanowane wcześniej?
Marcin Wasilewski: Mieliśmy to szczęście w nieszczęściu, że mogliśmy przekazać naszą płytę Tomkowi, kiedy szedł do szpitala. Jak się okazało, to było dwa tygodnie przed jego śmiercią. Później już się nie widzieliśmy, tym bardziej cieszymy się, że zdążyliśmy z podziękowaniami dla niego, które teraz mogą przeczytać wszyscy, którzy kupią płytę.
Co zawdzięczacie Stańce?
Był naszym mistrzem w wielu sferach, nie tylko muzycznych, tej jednak nie można przecenić. Nauczyliśmy się od niego, jak improwizować, pokazał nam, czym może być w praktyce free jazz. To było wspaniałe, że mogliśmy razem grać, a on, dysponując swoim wielkim doświadczeniem, mobilizował nas do coraz lepszej gry. Rozwijaliśmy nasze improwizacje, wchodziliśmy na wyższy pułap, a on to wszystko łączył. Górował nad wszystkim jak ptak, który widzi z powietrza więcej. Kiedy było trzeba – interweniował, dawał sugestię. Dzięki temu nauczyliśmy się wychodzić z trudnych scenicznych sytuacji obronną ręką. To bezcenne. Jednocześnie Tomek nie był tylko artystą-pięknoduchem. Potrafił twardo stąpać po ziemi, jeśli chodzi o zarządzanie karierą. To była lekcja, jaką wyniósł również z PRL, kiedy musiał zmagać się z ograniczeniami poprzedniego systemu. Po 1989 r. poczuł się jak ryba w wodzie, otworzyły się przed nim nowe, światowe perspektywy. Było mu łatwiej, gdy menedżerką została córka, ale sam miał liczne doświadczenia w negocjacjach z agentami. Mówił nam, jakich nie popełniać błędów, z kim współpracować i jakie festiwale wybierać. To ważne, gdy chce się, by muzyka pojawiała się w odpowiednich miejscach i trafiała do odpowiednich słuchaczy.
Czy pierwsza płyta live nagrana dla ECM to rodzaj podsumowania dotychczasowego rozdziału czy raczej popis scenicznych możliwości?