Moje pierwsze muzyczne wspomnienie to Michael Jackson dokonujący cudów: idzie w czarnych pantoflach po opustoszałym mieście, a każdy jego krok magicznie rozświetla chodnik. Tańczy i śpiewa o dziewczynie zwanej “Billie Jean”.
Nie umiałam jeszcze czytać, ale wiedziałam, kim jest smukły chłopak, wykonujący oszałamiające obroty. Był rok 1984 r., a tym niesamowitym wideoklipem z efektami specjalnymi Jackson wywołał eksplozję – odtąd MTV kreowała wyobraźnię milionów wielbicieli, a on stał się największym bóstwem w historii muzyki rozrywkowej. Dzięki telewizji jego popularność znacznie przerosła manię towarzyszącą Elvisowi i The Beatles.
Zawładnął wyobraźnią ludzi, był gwiazdą absolutną, rozpoznawaną w afrykańskich wioskach i hinduskich slumsach na długo przed tym, gdy zaczęliśmy mówić o globalizacji i Internecie. Dla mnie – i całego pokolenia dzieci MTV, wychowanych nie na rocku, a właśnie tanecznym popie – był ucieleśnieniem muzyki: genialnym artystą i tancerzem, który piosenki zmieniał w dźwiękowe i wizualne arcydzieła. Niedoścignione i niepotrzebujące ulepszeń, nawet po dwóch dekadach.
Kiedy w 25. rocznicę wydania głośnego albumu “Thriller” jedni z najsłynniejszych obecnie producentów spróbowali odświeżyć jego kompozycje, efekt był żenujący – nie ma dziś w popie godnych naśladowców Jacksona. Jest natomiast armia muzyków, którzy żywią się jego pomysłami oraz didżejów, którzy poddają jego piosenki nieustannemu procesowi muzycznego recyklingu.
Rekordów Jacksona – liczonych w dziesiątkach przebojów, płyt sprzedanych w ponad 750 mln egzemplarzy – nikt już nie wyrówna. Epoka megaidoli dawno dobiegła końca, ledwie kilka lat po wydaniu ostatniego wspaniałego albumu Jacksona “Dangerous” w 1991 r.