Mało kto wie, że wykonał solówki gitarowe w „Give in to Me” i „Privacy” Michaela Jacksona.
Zazwyczaj chowa twarz pod falą ciemnych włosów, za czarnymi okularami bądź osuniętym nisko aż na nos cylindrem. Nawet ci, którzy kochają przeboje „November Rain” czy „Welcome to the Jungle” nie zdają sobie sprawy, że bez niego nie byłoby Guns N’Roses.
Niestety, tak już jest w show- -biznesie, że jeśli gitarzysta nie śpiewa – ma marne szanse, by stać się pierwszoplanową postacią. Wiedzieli o tym Jimi Hendrix i Eric Clapton. Slash nie ma głosu, dlatego dzieli los Jimmy’ego Page’a, który skomponował cały repertuar Led Zeppelin, był producentem zespołu i jego liderem, ale dopóki Robert Plant, wokalista kwartetu, nie zdecyduje się na współpracę z nim – czołowy gitarzysta świata nie ma szans na come back.
Slash zaczął mieć problemy po konflikcie z Axlem Rose’em, „głosem i twarzą” Guns N’Roses. Wraz z Mattem Sorumem i Duffem McKaganem, sekcją rytmiczną Gunsów, założył nową grupę Velvet Revolver. Jej wokalistą zastał Scott Weiland. Nagrał dwie znakomite płyty, ale gdy Scott zapragnął odtworzyć macierzysty zespół Stone Temple Pilot – Slash z kolegami znowu znalazł się na lodzie.
O najnowszym albumie pisze się, że powstał w formule „Supernatural” Carlosa Santany, który podbił listy przebojów, zapraszając do nagrań najlepszych młodych i doświadczonych muzyków. Slash uczynił podobnie, ale oryginalność jego płyty polega na tym, że każda piosenka jest ukłonem w stronę stylistyki artystów, z którymi gra. Tak jakby chciał pokazać, że sprawdziłby się w każdym zespole. Wyjątkiem jest zaskakująca kompozycja „Beautiful Dangerous”, bo to duet z Fergie, piosenkarką popowej formacji Black Eyed Peas. Slash zachęcił ją do ostrego śpiewu. Wyszło wspaniale.