A ponieważ nie dysponuje umysłem tak przenikliwym, osobowością tak potężną, więc wychodzi dość marnie. Owszem, wplata w swe notatki pobrzmiewającą Gombrowiczem część fantastyczną – o wędrówce ściennego kalendarza po klatce schodowej, wplata sporo dygresji o literaturze i hierarchii wartości, ale to wszystko przecież puste. Jakby „Dziennik" był uproszczoną jeszcze bardziej formą felietonu, gdzie zamiast puenty wystarczy data, zamiast precyzji wywodu chaos codzienności.
„Proza podróżna" – tak brzmiał podtytuł pierwszej powieści Pilcha i tym w istocie są jego zapiski. Nie dziwi więc, że symboliczne ramy jego „Dziennika" stanowią wywiady na poziomie pism dla kobiet.
Sierpniowa „Gala" – dwutygodnik z wyższej półki – przyniosła jako podsumowanie pierwszego tomu „Dziennika" rozmowę z Kazimierą Szczuką, gdzie Pilch pozwala swej rozmówczyni podkpiwać sobie z Jana Pawła II, którego przez długi czas choroba Parkinsona wykańczała na oczach świata... To jest wyzwolenie? To jest wolność? Może i Szczuce, i Pilchowi wydaje się, że w ten sposób wybijają się na niezależność, ale przecież Jan Paweł nawet tracącemu wiarę Pilchowi mógłby podpowiedzieć coś istotnego. O Matce Teresie z Kalkuty i jej heroizmie duchowym, o błogosławionej, która pół wieku trwała w nocy ciemnej, na próżno oczekując znaku od Pana. O historii naszego narodu, którą nagle – przez wezwanie Ducha, by zstąpił – udało się ruszyć z miejsca. O medytacjach rozwijanych wpośród tak drogich Pilchowi polskich gór, które przygotowały Wojtyłę do wielkiej misji. No ale to troszkę za duże sprawy, nieprawdaż?
Spór o literaturę narodową
Po cóż więc zajmować się kolejnym Pilchem? Bo jest to jednak spór o model narodowej literatury, o to, czym ma być literatura serio. Jasne, można wykpić Wildsteina, który nie ma lekkiego pióra, oj, nie ma, ale przecież widać na przykładzie Pilcha właśnie, że groteska i kpina to droga donikąd, by zmierzyć się nie tylko z dziejami narodowymi, ale i własnym losem. Gombrowicz jawiący się jako wyzwoliciel z polskiej formy okazał się przekleństwem dla słabszych duchowo pisarzy, a styl groteski, jakim zahipnotyzował naśladowców, stał się nieznośną manierą.
Pilch kompromituje poważną literaturę, ściągając ją na poziom felietonu, Pilch kompromituje nawyk lektury, sprowadzając go do wymiaru rozrywki i niezobowiązującego pożerania makaronu słów. Jak felieton w gazecie zaspokajać ma dobre mniemanie wiernego czytelnika o swoich słusznych poglądach na świat, tak i książki Pilcha mają utrzymywać ludzi w dobrym samopoczuciu.
Bo Pilch ciągle ucieka, ciągle kryje się w cudzych słowach. Nawet końcówka pierwszego tomu „Dziennika" to kryptocytat.
„Wyznawszy przeto na pierwszej stronie utratę wiary w P.B., ergo stwierdziwszy – może nawet nie wprost, ale stwierdziwszy – że Jego nie ma, na ostatniej stronie prostuję tę przykrą pomyłkę i kategorycznie oznajmiam: On jest".
Jakkolwiek patetycznie brzmi i z ociąganiem, i z należytym namysłem zostaje wypowiedziane, to przecież znów jest to cudze słowo. To przecież przywołanie finału eseju „Tablica z Macondo", w którym Stanisław Barańczak z wirtuozerią porównuje poezję do lakonicznych napisów na tablicach rejestracyjnych.
I zastanawiając się, jaki to tekst umieściłby na swojej rejestracji, tworzy napis „On jest". Niepokojący, wystarczająco wieloznaczny i lakoniczny zarazem. Napis – poetycki.
Ktoś może powiedzieć, że to mistrzostwo intertekstualności: oto Pilch odsyła nas do Barańczaka, ten zaś do epizodu ze „Stu lat samotności" Gabriela Garcii Marqueza, w którym mieszkańcy magicznego Macondo, broniąc się przed utratą pamięci, etykietami oznaczali swój świat. I oto Pilch podaje dłoń Barańczakowi, także dotkniętemu neurologicznymi dolegliwościami, i ten transatlantycki gest pokazuje, że wbrew szacownym patronom Alzheimerowi czy Parkinsonowi chcemy zostawić po sobie tabliczkę z napisem: „On jest". Tabliczkę, która będzie trwalsza niż marność naszego ciała, niż niedowład naszego mózgu.
Tak mógłby rozsnuć swoją recenzję jakiś miłośnik Pilcha.
Ale ja miłośnikiem Jerzego Pilcha nie jestem. I uważam go za efekciarskiego literackiego hochsztaplera.
Jerzy Pilch, Dziennik Wielka Litera