Banały w śmiertelnym sosie

Jerzy Pilch, pisarz banalny, znowu ucieka. Pozostający gdzieś pomiędzy literaturą wysoką i niską, tworzący od lat pozór pisarstwa, ucieka

Publikacja: 16.09.2012 16:00

Banały w śmiertelnym sosie

Foto: Fotorzepa, Magda Starowieyska Magda Starowieyska

Tak było już na początku drogi, gdy w „Wyznaniach twórcy pokątnej literatury erotycznej" oraz „Spisie cudzołożnic. Prozie podróżnej" dawał ujście swemu słowotokowi, ślizgając się po powierzchni zdarzeń serio, zręcznie udając, iż tworzy wielką literaturę współczesną. Ale dowcip, ale łatwość, ale felietonowość jego talentu była w gruncie rzeczy unikiem, ciągłym unikiem przed poważnym podejściem do tematu.

Zobacz na Empik.rp.pl



Mój przyjaciel ze śmiechem mówi, że Pilch to fenomen pisarza, który pisze, pisze i pisze, i im więcej pisze, tym bardziej widać, że nie ma kompletnie nic do powiedzenia. Faktycznie: fabuły i zdania mu się perlą, wciąga nas w dowcipne słowotoki, jest przymilny, sympatyczny, ale w żaden sposób nie potrafi stanąć twarzą w twarz z rzeczywistością. Wszystko wykrzywia mu się w pastisz, świat wygina się w grotesce, a żywioł ciągłego nawijania, ciągłego gadania, żartów nieprzerwanych, skojarzeń erudycyjnych, ale niemęczących, zabawnych, dominuje i niszczy realizm, do którego wdycha autor.



Pilch jako uczeń Gombrowicza dobrze wie, że gdy będzie mówiło się ukosem, nie wprost, gdy podstylizuje się język, gdy frazę staropolską albo biblijną się zastosuje, to nikt nie złapie za rękę, nikt nie krzyknie, że puste, bo literatura tak tworzona ma przecież naddatek, nie jest prostym wyznaniem, unika patosu. Po co ryzykować? Lepiej na samym początku unieważnić ton serio i pokazać, że nie ma żadnej powagi, że nie ma żadnych twardych wartości.

I tak ciągnie biedny Pilch i półka z jego utworami: felietonami, powieściami, zbiorami opowiadań, puchnie, a z okładek patrzy na nas coraz bardziej udręczona twarz spoconego pisarza. Pisarza, który chciałby może i być poważnym twórcą, o tak, czasem nawet bardzo się stara, ale spętany stylem, a raczej różnych stylów naśladowaniem, tchórzy, poddaje się i rzuca w objęcia groteski.

I przecież podobnie stało się  na początku nowego tysiąclecia, przy próbie bardzo, bardzo serio: przy odsłonięciu się Pilcha i podjęciu w „Pod Mocnym Aniołem" tematu własnej walki z alkoholizmem. Mając w tle wielkie dzieła: „Moskwa – Pietuszki" czy „Pod wulkanem", Pilch stworzył jednak kolejną błahą, przegadaną rzecz.

Przemyślenia pana pijaka na temat grozy istnienia, które stanowić winny jazdę obowiązkową alkoholicznych wspomnień? Bladziutkie.

Wątek miłości wyciągającej bohatera z otchłani? Naiwności jak z Konwickiego, czyli panna od razu zakochana na zabój w mamroczącym pisarzu i zauroczenie wyrażające się opisem garderoby, że poprawiała ramiączko i miała żółtą sukienkę.

Rozwój uczucia, trudne próby? Sorry, to nie Pilch, nie wymagajmy od niego zbyt wiele.

Owszem, nagrodzili go nagrodą Nike. Bo jak mieli nie nagrodzić wiernego sojusznika, przeciwnika lustracji, patriotycznych uniesień i wzmożeń? Jak mogli nie nagrodzić, skoro Pilch i katolikom przywali, powołując się na swój luteranizm, i tradycjonalistów zdeformuje swoim groteskowym zwierciadłem? Jak mogli nie nagrodzić, skoro Pilch tworzy pozór literatury serio, a jego miłośnicy chcą na ów pozór się nabierać, bo dzięki temu mają swego pisarza?

Głosi Maria Janion w laudacji na cześć Pilcha, iż „po mistrzowsku gra z tradycją powieści pijackiej, dowodząc, jak autokreacja alkoholika bliska jest opowiadaniu siebie przez pisarza". Fakt, te słowotoki, do których przyzwyczaił swoich czytelników autor, teraz zyskują dodatkowe uzasadnienie: to nałóg, to pijacka gonitwa skojarzeń, to przymus ciągłej nawijki, ciągłego kontaktu napędza Pilcha, każe mu mnożyć wyrazy, zdania, obrazy. Nie przybliża się Pilch tym do sedna, raczej w spienionych odmętach polszczyzny chce świat zatopić, zagadać, unieważnić.

I ta sama stylizacja, ta ucieczka w cudze słowo pozwoliła Pilchowi stworzyć kilka lat później „Marsz Polonia" – kuriozalną powieść będącą hołdem złożonym pospołu Tadeuszowi Konwickiemu i Jerzemu Urbanowi, karkołomnie łączącą klimat „Sennika współczesnego" czy „Małej Apokalipsy" z cynizmem redaktora „Nie". Bo groteska stała się światopoglądem, a szyderstwo ze wszystkiego, co dla wspólnoty wzniosłe i święte – wyjąwszy uniesienia piłkarskich kibiców – jedynym sposobem przeżywania rzeczywistości.

Wysoka stawka

Łatwość pisania, przymus mnożenia zdań, płytka felietonowość jest przekleństwem Pilcha. I przecież, gdy najpierw czytelnikom „Przekroju", a później nabywcom książki zaprezentował swój „Dziennik" rozpoczęty w grudniu 2009 r., to wiadomo było, że jego stawką jest wyrwanie się z jarzma ironii i groteski, że jego stawką jest autentyczne spotkanie z samym sobą.

Groteska stała się światopoglądem, a szyderstwo ze wszystkiego, co dla wspólnoty wzniosłe i święte – wyjąwszy uniesienia piłkarskich kibiców – jedynym sposobem przeżywania rzeczywistości

Już pierwsza, poprzedzona wywiadem z Katarzyną Jankowską odsłona zapisków Pilcha w „Przekroju" pokazała, że nie będzie lekko. Ale jak ma być lekko, skoro autor znów językiem ocierającym się o kpinę komunikuje: „W minionym roku od narodzenia Chrystusa dwa tysiące i dziewiątym utraciłem wiarę"? Skoro pisze potem o Bogu: „Pozbyłem się P.B." i dodaje zabawę z okiem opatrzności, co to nie wiadomo, czy się zamknęło nagle czy jego powieka została opuszczona.

I przecież nawet dorzucenie informacji o drżącej ręce pisarza i wyraźnych symptomach choroby Parkinsona, nie są w stanie wyzwolić Pilcha z konwencji felietonowej. Nawija więc Pilch ten makaron zdań, te ciągi skojarzeń, niczego od siebie głębszego powiedzieć nie chce, bo albo w stylizacje ucieka, albo wynotowuje sentencje innych: oceniając je, oświetlając, cmokając z zachwytu. Śmierć, sprawy ostateczne? Cioran, Czechow, Tołstoj, Kosztolanyi. Brzmi to wszystko jak uniki alkoholika na terapii, który powie wszystko, oczerni najbliższych, wygłosi olśniewający esej, rzuci poetycką sentencję, tylko prawdy nie wykrztusi, nie wykrzyczy, tylko nie dotrze do swego „ja", nie wypowie siebie, nie załka.

Bo, owszem, nawet o chorobie i śmierci da się opowiadać przy użyciu groteski, tak przecież bywało: od średniowiecza po „All That Jazz" Boba Fossa, ale przecież do tego trzeba mieć trochę odwagi i trochę się odsłonić.

A Pilch? Ślizga się po powierzchni, przerażony nie opowiada o sobie, nie otwiera się.

Jego luteranizm? Tak banalny, że nieróżniący się od zwykłego gazetowego antykatolicyzmu.

Katastrofa smoleńska? Oczywiście ludek polski groteskowy. Bo katolicki, bo ulegający zbiorowym emocjom.

Adam Michnik? Bohater. Wielki człowiek. Tak wielki, że Pilch porzucając zawodową solidarność pisarzy, przyznaje mu prawo do angażowania sądów w dyskusje między intelektualistami. A ponieważ Pilchowi brakuje argumentów, polemizując ze mną, musi uciec się do zwykłego kłamstwa, imputując, iż zarzucam Michnikowi nieprzeczytanie pamfletu Antoniego Słonimskiego „Rudy do budy". Co z tego, że w tekście opublikowanym w „Uważam Rze" (25/2011) wyraźnie proponuję Michnikowi, by przypomniał sobie szkic swojego mistrza? To nieważne, bo przecież wtedy zawaliłaby się Pilchowi cała argumentacja.

A może Pilch po prostu nie doczytał? Nie wiem, jak z nim dyskutować, skoro raz po raz narzeka na swój mózg i pamięć. To jak bić się z chorym.

Wakacyjne dary Krakówka

No to jest kłopot. Przecież z podobnego alibi korzysta także drugi Jerzy – Stuhr, który walcząc z rakiem, odkrył w sobie żywioły polemiczne i w pozornie sielankowych zapiskach „Tak sobie myślę..." – kolejnym wakacyjnym darze Krakówka dla polskiej inteligencji – urządził krwawą łaźnię swym realnym i mniemanym przeciwnikom.

Walił równo, a to w Polski Instytut Sztuki Filmowej, że odmówił mu pieniędzy na film (będący zapewne kolejnym produktem kieślowskopodobnym), a to w duet Strzępka/Demirski i młody teatr, a to w krytyków, że nie wynoszą pod niebiosa słabiutkiego filmu Nenniego Morettiego „Habemus Papam", w którym Jerzy Stuhr w roli rzecznika prasowego Watykanu zaprezentował kilka swoich ulubionych grymasów.

Polemizować ze Stuhrem? Ale przecież on chory. Znów więc potrawka w śmiertelnym sosie, której nie można skrytykować...

Pilch oczywiście zdaje sobie sprawę, że polski pisarz decydując się na formę dziennika, rozwija ją w cieniu wielkiego Witolda. I że to Gombrowicz będzie probierzem jego zapisków.

Ale przecież Gombrowicz jest jego przekleństwem. Gombrowicz jest przekleństwem literatury polskiej i nauczycielem ucieczki od realizmu.

Więc bierze nieszczęsny Pilch od Gombrowicza tylko styl.

A ponieważ nie dysponuje umysłem tak przenikliwym, osobowością tak potężną, więc wychodzi dość marnie. Owszem, wplata w swe notatki pobrzmiewającą Gombrowiczem część fantastyczną – o wędrówce ściennego kalendarza po klatce schodowej, wplata sporo dygresji o literaturze i hierarchii wartości, ale to wszystko przecież puste. Jakby „Dziennik" był uproszczoną jeszcze bardziej formą felietonu, gdzie zamiast puenty wystarczy data, zamiast precyzji wywodu chaos codzienności.

„Proza podróżna" – tak brzmiał podtytuł pierwszej powieści Pilcha i tym w istocie są jego zapiski. Nie dziwi więc, że symboliczne ramy jego „Dziennika" stanowią wywiady na poziomie pism dla kobiet.

Sierpniowa „Gala" – dwutygodnik z wyższej półki – przyniosła jako podsumowanie pierwszego tomu „Dziennika" rozmowę z Kazimierą Szczuką, gdzie Pilch pozwala swej rozmówczyni podkpiwać sobie z Jana Pawła II, którego przez długi czas choroba Parkinsona wykańczała na oczach świata... To jest wyzwolenie? To jest wolność? Może i Szczuce, i Pilchowi wydaje się, że w ten sposób wybijają się na niezależność, ale przecież Jan Paweł nawet tracącemu wiarę Pilchowi mógłby podpowiedzieć coś istotnego. O Matce Teresie z Kalkuty i jej heroizmie duchowym, o błogosławionej, która pół wieku trwała w nocy ciemnej, na próżno oczekując znaku od Pana. O historii naszego narodu, którą nagle – przez wezwanie Ducha, by zstąpił – udało się ruszyć z miejsca. O medytacjach rozwijanych wpośród tak drogich Pilchowi polskich gór, które przygotowały Wojtyłę do wielkiej misji. No ale to troszkę za duże sprawy, nieprawdaż?

Spór o literaturę narodową

Po cóż więc zajmować się kolejnym Pilchem? Bo jest to jednak spór o model narodowej literatury, o to, czym ma być literatura serio. Jasne, można wykpić Wildsteina, który nie ma lekkiego pióra, oj, nie ma, ale przecież widać na przykładzie Pilcha właśnie, że groteska i kpina to droga donikąd, by zmierzyć się nie tylko z dziejami narodowymi, ale i własnym losem. Gombrowicz jawiący się jako wyzwoliciel z polskiej formy okazał się przekleństwem dla słabszych duchowo pisarzy, a styl groteski, jakim zahipnotyzował naśladowców, stał się nieznośną manierą.

Pilch kompromituje poważną literaturę, ściągając ją na poziom felietonu, Pilch kompromituje nawyk lektury, sprowadzając go do wymiaru rozrywki i niezobowiązującego pożerania makaronu słów. Jak felieton w gazecie zaspokajać ma dobre mniemanie wiernego czytelnika o swoich słusznych poglądach na świat, tak i książki Pilcha mają utrzymywać ludzi w dobrym samopoczuciu.

Bo Pilch ciągle ucieka, ciągle kryje się w cudzych słowach. Nawet końcówka pierwszego tomu „Dziennika" to kryptocytat.

„Wyznawszy przeto na pierwszej stronie utratę wiary w P.B., ergo stwierdziwszy – może nawet nie wprost, ale stwierdziwszy – że Jego nie ma, na ostatniej stronie prostuję tę przykrą pomyłkę i kategorycznie oznajmiam: On jest".

Jakkolwiek patetycznie brzmi i z ociąganiem, i z należytym namysłem zostaje wypowiedziane, to przecież znów jest to cudze słowo. To przecież przywołanie finału eseju „Tablica z Macondo", w którym Stanisław Barańczak z wirtuozerią porównuje poezję do lakonicznych napisów na tablicach rejestracyjnych.

I zastanawiając się, jaki to tekst umieściłby na swojej rejestracji, tworzy napis „On jest". Niepokojący, wystarczająco wieloznaczny i lakoniczny zarazem. Napis – poetycki.

Ktoś może powiedzieć, że to mistrzostwo intertekstualności: oto Pilch odsyła nas do Barańczaka, ten zaś do epizodu ze „Stu lat samotności" Gabriela Garcii Marqueza, w którym mieszkańcy magicznego Macondo, broniąc się przed utratą pamięci, etykietami oznaczali swój świat. I oto Pilch podaje dłoń Barańczakowi, także dotkniętemu neurologicznymi dolegliwościami, i ten transatlantycki gest pokazuje, że wbrew szacownym patronom Alzheimerowi czy Parkinsonowi chcemy zostawić po sobie tabliczkę z napisem: „On jest". Tabliczkę, która będzie trwalsza niż marność naszego ciała, niż niedowład naszego mózgu.

Tak mógłby rozsnuć swoją recenzję jakiś miłośnik Pilcha.

Ale ja miłośnikiem Jerzego Pilcha nie jestem. I uważam go za efekciarskiego literackiego hochsztaplera.

Jerzy Pilch, Dziennik Wielka Litera

Tak było już na początku drogi, gdy w „Wyznaniach twórcy pokątnej literatury erotycznej" oraz „Spisie cudzołożnic. Prozie podróżnej" dawał ujście swemu słowotokowi, ślizgając się po powierzchni zdarzeń serio, zręcznie udając, iż tworzy wielką literaturę współczesną. Ale dowcip, ale łatwość, ale felietonowość jego talentu była w gruncie rzeczy unikiem, ciągłym unikiem przed poważnym podejściem do tematu.

Zobacz na Empik.rp.pl

Pozostało 96% artykułu
Kultura
Arcydzieła z muzeum w Kijowie po raz pierwszy w Polsce
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Kultura
Podcast „Komisja Kultury”: Seriale roku, rok seriali
Kultura
Laury dla laureatek Nobla
Kultura
Nie żyje Stanisław Tym, świat bez niego będzie smutniejszy
Materiał Promocyjny
Do 300 zł na święta dla rodziców i dzieci od Banku Pekao
Kultura
Żegnają Stanisława Tyma. "Najlepszy prezes naszego klubu"