To było niesamowite wyróżnienie.
Raczej przerażenie! Musiałem przecież do tej Ameryki pojechać sam, w zupełnie nieznany świat, w którym panowały kompletnie inne reguły. Zresztą od razu na wstępie były ogromne komplikacje z rezerwacją lotu. Miałem przesiadkę w Brukseli, tam się wszyscy pogubiliśmy. Okazało się, że nie mam wizy, wylądowałem dzień wcześniej przed innymi muzykami, nie załapałem się na spotkanie całej orkiestry, w Nowym Jorku nikt na lotnisku na mnie nie czekał. Ja, bez grosza przy duszy, jakoś wynegocjowałem z Amerykanami nocleg w lotniskowym hotelu. Potem już było lepiej, ale ta walutowa sprawa braku pieniędzy ciągle mi doskwierała, zwłaszcza przy wyjściach do klubów, kiedy wszyscy sobie wędrowali po imprezach. Mnie najzwyczajniej nie było na to stać. Bo nasze uposażenie, dniówki, pozwalały naprawdę na bardzo niewiele.
Nowy Jork to marzenie każdego jazzmana, w tamtych czasach dla Polaków kompletnie nieosiągalne. Jak pan się czuł wśród drapaczy chmur, obfitości wszystkiego, mnóstwa klubów jazzowych?
To był szok od góry do dołu. Miałem dopiero 21 lat, ciężko mi było to wszystko pojąć. Na przykład nie dostałem się na jeden z koncertów, bo poproszono mnie o pokazanie prawa jazdy. Uczciwie powiedziałem, że nie mam. Nie wszedłem, a chodziło przecież tylko o wiek. Gdybym wyciągnął paszport, nie byłoby problemu. Takich sytuacji było tam od czorta i trochę. Ale udało mi się, mimo wszystko, zobaczyć naprawdę wiele klubów w Nowym Jorku. Dziś trudno w to uwierzyć, ale w latach 50. odbywało się tam 400 koncertów dziennie! Harlem nie był jeszcze niebezpieczny, więc poruszaliśmy się po nim zupełnie swobodnie.
Nie miał pan pokusy, żeby zostać?
Nie. Ja bym się tam nie odnalazł, nie wiedziałbym, jak i co załatwić, do kogo pójść. To był zupełnie inny świat. Zresztą po miesiącu przerzuciliśmy się do Europy, graliśmy w Holandii, Belgii, m.in. podczas EXPO 58. Nawet gdybym chciał, nie miałbym już jak i za co lecieć znowu do Stanów. Zresztą w Polsce wtedy były fajne czasy – odwilż kompletna, jeszcze Gomułka nie zaczął śruby dokręcać.
Wrócił pan namaszczony jako ten, który był w Nowym Jorku, grał z muzykami z całego świata. I szybko odnalazł się w kolejnych formacjach.
Nie do końca. Jazz Believers, w którym grałem jeszcze przed wyjazdem z Komedą i Trzaskowskim, rozpadli się po pewnym galowym koncercie, na którym wypadliśmy wyjątkowo słabo. To było gwoździem do trumny. Nagle wszyscy się dziwnie rozsypali. Już nie było do kogo dołączyć, więc wróciłem do Poznania i założyłem kwartecik z Jurkiem Milianem. A potem centralizacja tak się posunęła, że wszyscy, którzy chcieli coś robić, musieli mieszkać w Warszawie, więc i ja się też przeniosłem. Był to chyba 1961 r. I powoli zaczęło się zbliżanie do Andrzeja Kurylewicza, u którego grał wtedy na basie Gucio Dyląg, a Wojtek Karolak na pianie. A z nim byłem bardzo zaprzyjaźniony i on mnie zaczął tam ściągać, sam Kuryl zresztą też. To niezwykle ważna dla mnie postać. Niby był najmniejszą indywidualnością z trójcy Trzaskowski, Komeda, Kurylewicz, ale stawiał na zupełnie inne granie jazzu niż reszta. Uważał, że najpierw trzeba się nauczyć grać po amerykańsku, a dopiero potem myśleć o własnej indywidualności. Mnie to akurat bardzo odpowiadało. Był to zresztą człowiek dosyć konfliktowy, natomiast ja nigdy, do końca Kurylowego życia, nie miałem z nim najmniejszego zatargu. Zawsze utrzymywaliśmy wzorowe kontakty. A przecież bywały różnice interesów czy powody do potencjalnych sprzeczek.
Potem tych formacji było jeszcze wiele. Wymienię tylko niektóre: Polish Jazz Quartet, Mainstream, SPPT Chałturnik, Extra Ball czy Made In Poland.
Było ich od diabła i trochę, ale najważniejszy był Polish Jazz Quartet, który powstał z Kwintetu Kuryla. Wziął się z tego, że mieliśmy zaproszenie na ważny festiwal we Francji, a Kuryl nie dostał paszportu. Czekaliśmy do ostatniej chwili, aż w końcu pojechaliśmy bez niego i na miejscu się okazało, że padają kolejne propozycje. Zostaliśmy wtedy we Francji i w Niemczech na siedem miesięcy. Wysłaliśmy list do Kuryla z przeprosinami, że go zostawiamy, że tu się kroją możliwości, żeby się nie gniewał... Na co przyszła piękna odpowiedź, że on rozumie, że żadnych pretensji nie ma.
Polish Jazz Quartet, zespół eksportowy...
To jest pierwszy zespół, którego mogę spokojnie słuchać do dzisiaj, bez kompleksów, bez zażenowania... A potem znowu zaczęły się rozsypki. Koledzy postanowili pozarabiać na instrumenty i pojechać na taneczne chałtury do Skandynawii. Liczyli, że to będzie pół roku, a niektórzy zostali nawet na siedem lat, tak jak Wojtek Karolak. No i Polish Jazz Quartet się rozsypał... Robiliśmy różne podejścia, grywałem trochę z Tomkiem Stańką. Ale wtedy w jazzie wszystko się odmieniło, zaczęły się awangarda i eksperymenty, do których jakoś nie miałem specjalnych ciągot. Bo niezależnie od wielu różnych wartościowych elementów było w tym nurcie sporo kompletnej hochsztaplerki. Ludzie grali kompletne głupoty, a inni klaskali, krytycy chwalili. To mi trochę obrzydziło ten nurt. Poza tym były też kłopoty lokalowo-bytowe, więc musiałem wrócić do Kalisza i na pewien czas straciłem kontakt z graniem. Na szczęście szybko zaczęło się Studio Jazzowe, projekt radiowy, który udało mi się prowadzić przez 10 lat. Początkowo nawet w nim nie grałem.Pisałem, dyrygowałem, organizowałem. To nie był stały skład, trzeba było zebrać muzyków. Ale pojawiali się w nim wszyscy, którzy się wtedy w Polsce liczyli.
To był 1969 r. A już rok później poprowadził pan swoje pierwsze „Trzy kwadranse jazzu", audycję, która istnieje do dziś, nieprzerwanie od 42 lat, co jest absolutnym fenomenem, jak pan zwykł mówić, na skalę światową. Chyba nie ma drugiego takiego programu.
No chyba tylko Matysiakowie. Były różne wersje „Kwadransów", nawet pięć razy w tygodniu, codziennie prowadził ktoś inny, o różnych porach. Raz o godz. 20, raz o 24. Raz trwały 25 minut, a w innym okresie dwie godziny. W końcu zostałem sam. Zawsze zazdrościłem Willisowi Conoverowi, że ma taką audycję, w której może ludziom puszczać muzykę. I nagle znalazłem się w tej samej roli, choć oczywiście nie miałem takiego dostępu do płyt. Na szczęście wtedy już sporo jeździliśmy na Zachód i przywoziliśmy ich naprawdę mnóstwo. I od razu przegrywaliśmy je do radiowej fonoteki.
Pewnie ma pan świadomość, że „Trzy kwadranse" to audycja absolutnie kultowa, której słuchają wszystkie pokolenia, również te najmłodsze. Jaki jest respons publiczności? W którymś z wywiadów przyznał się pan do badania uważności słuchaczy i pobudzania ich aktywności przez podawanie od czasu do czasu kompletnie nieprawdziwych informacji...
O, to było dawno temu. Ale dzisiaj, kiedy powiem na antenie, że czegoś nie wiem czy mam jakieś braki w nagraniach, słuchacze reagują natychmiast. W ciągu tych wszystkich lat miałem pełne spektrum reakcji: wyrazy najwyższego uznania i przywiązania oraz paszkwile. Nieraz słyszałem, że to audycja dla przedszkola, że nie puszczam tego albo tamtego. Każdy chciał, żebym robił to, co on chce. A ja się na to generalnie wypiąłem i tak się trzymam do dzisiaj. Nie uznaję nakazów, że mam coś o kimś powiedzieć. A muszę przyznać, że próby nacisku zdarzały się nieraz.
Nagrywa pan audycje z wyprzedzeniem?
Teraz już tak, bo mam problemy ze wzrokiem, więc już sam za kierownicą nie siadam. Czasami kolidują też wyjazdy czy inne zobowiązania. I przyznam Trójeczce, że szła mi na rękę od początku do końca we wszystkich jej wcieleniach.
Miał pan tremę, siadając pierwszy raz przed mikrofonem?
Nie było źle. Wtedy redaktorem muzycznym był Andrzej Korman, który mnie wcześniej do tego jakimiś drobnymi recenzjami przygotował. No i nieustannie sprawdzał. Przez pierwszy miesiąc mnie pilnował, poprawiał i dopiero wtedy pozwolił mi poprowadzić program samodzielnie. Wtedy było takie zobowiązanie, że w każdej audycji musiał być rozmówca i te taśmy sam ciąłem i montowałem. Prawdziwa radiowa szkoła!
Ma pan nie tylko dar muzyczny, ale i niezwykłą łatwość mówienia. A to nieczęste wśród muzyków. Trzeba też wspomnieć o pańskiej zdolności słowotwórczej – wiele nazw formacji czy pana utworów było zupełnie wyjątkowych, np. Swingulans, Pretekst Geminus czy Supercalifragilistic.
To ostatnie to przecież z Mary Poppins, z Disneyowskiego filmu! Ale wiele osób o dziwo tego nie zna, nie kojarzy. Zazwyczaj nic nie wymyślam, tylko przywołuję. No przepraszam, ale jeśli człowiek ma się zajmować radiem, to powinien się postarać, żeby mówić w sposób normalny, żeby się nie jąkać i nie kaszleć, żeby znać prawidłowe odmiany słów. Poza tym język polski jest na tyle bogaty i na tyle pogmatwany, że daje ogromnie wiele możliwości. Jest mnóstwo nieużywanych, zapomnianych sformułowań. Do tego chyba mam nosa.
Zapisuje pan tekst audycji wcześniej?
Oczywiście, mam wszystko zapisane, od góry do dołu, ale potem mam ten tekst przed sobą i wcale nie muszę się go trzymać. To jest tylko taki zawór bezpieczeństwa. Bo jak się jest na antenie i zapomni języka w gębie, następuje dramat! Pięć sekund przerwy na antenie jest nie do zniesienia.
A skąd się wzięła ksywka „Ptaszyn"?
Krzyś Komeda wymyślił. W naszym pierwszym zespole było trzech Janków, więc gdy wołał: „Hej, Janek, zagraj to i to", nie można było się zorientować, o którego z nas chodzi, więc pojawił się ten „Ptak", „Ptaszyn", od nazwiska rzecz jasna. Wszyscy tak na mnie mówią, nawet żona. Na swoje imię już właściwie nie reaguję.
Człowiek pozbawiony poczucia humoru nie może być jazzmanem! To dosyć rewolucyjna teoria i pewnie nieprawdziwa. Ale ja tak uważam.
Czy poza muzyką ma pan jakieś pasje?
Miałem ich sto tysięcy, wszystkich nie zliczę: gotowanie, ogródek, dawniej fotografia i książki. Do jednych się zniechęcałem, na inne nie było czasu.
Ale odskocznia musi być, bo inaczej człowiek znienawidzi ten swój główny przedmiot.
Wciąż pan gotuje?
W tej chwili ograniczam się do najprostszych rzeczy, bo na eksperymenty naprawdę już nie mam czasu. Ale najprostsze wcale nie znaczy łatwe. Bo na przykład jedną z najtrudniejszych rzeczy w kuchni jest zrobić porządną jajecznicę.
Taką na maśle?
Tak, ale ściętą jak trzeba, a nie rozwleczoną. Niewielu kucharzy to potrafi i dlatego na mieście nigdy mi nie smakuje. Jak się chce coś zrobić dobrze, to trzeba nad tym popracować. To może dla mnie charakterystyczne. Lubię pracować. Bez roboty czuję się nieszczęśliwy. To jest koszmarne.
Od niepamiętnych czasów na początku sierpnia jeżdżę na dwa tygodnie wakacji do Sopotu. Tam dostaję małpiego rozumu, bo nie mam co robić. Już tylko chcę, żeby się te wywczasy jak najszybciej skończyły!
Kiedy pukałam do drzwi, słyszałam, że grał pan na pianinie.
Kontakt z instrumentem musi być cały czas! Bez niego człowiek skazany jest na klęskę.
Czymś wyjątkowym w jazzowym środowisku, które w sposobie bycia bywa i bywało mocno rockandrollowe, jest pana małżeństwo. Trwałe od wielu, wielu lat.
No Boże drogi, podejmuje się zobowiązanie, to trzeba się go trzymać.
Pani Ewa towarzyszy panu podczas większości koncertów. Chyba lubi to jazzowe życie?
Zdaje się, że tak. Ale przy tym bardzo mi teraz pomaga. Zwłaszcza że obecnie nie ma porządnych menedżerów jazzowych. Muzykom zwalono na głowę księgowość, sto tysięcy kwitów, papierów, osprzętowanie, sprawdzenie wszystkiego na scenie. I to najbardziej niewdzięczna część tej roboty.
Oj, to ciężkie życie ma pańska żona, skoro musi to wszystko ogarniać.
No, to jest ten consensus, którego nie umieją zawrzeć politycy. Ja z czegoś ustąpię, moja żona też ustąpi. Inaczej się naprawdę nie da.
Jazzowe małżeństwo, zwłaszcza dla żon jazzmanów, to chyba nie jest najłatwiejsza sprawa pod słońcem. Koledzy, jam session, fanki, alkohol...
Ja nie piję. Od ponad 25 lat nie wypiłem nawet piwka. Doszedłem do wniosku, że mam po alkoholu fatalne samopoczucie. Ale bywam w towarzystwie, które popija, oby nie za dużo, i równo z nim nabieram humoru.
Koledzy nie mają za złe, że się pan z nimi nie napije?
Koledzy nie, ale już kibice jak najbardziej. Potrafią się rozzłościć, że się nie chcę zbratać: „Co, ze mną się nie napijesz?". Bardzo często dochodziło niemal do starć i koledzy musieli mnie bronić. No ale minęło już tyle lat, że chyba udało mi się do tego ludzi przyzwyczaić. Natomiast nadal nie akceptują tego, że palę. Ciągle mnie wyganiają. Palę gdzieś na dworze, a wtedy podchodzą do mnie obcy ludzie, psiocząc: „No i musi pan tak palić?". Tolerancji zero.
Ma pan wyjątkową zdolność do opowiadania anegdot.
Człowiek pozbawiony poczucia humoru nie może być jazzmanem! To dosyć rewolucyjna teoria i pewnie nieprawdziwa. Ale ja tak uważam.
Jest pan czarną skrzynką polskiego jazzu.
Nikt chyba nie wie o nim tyle co pan. Spisuje pan wspomnienia?
Coś tam od czasu do czasu zanotuję w kalendarzu. Ale tak naprawdę to audycje są takim rodzajem dźwiękowej kroniki. A czarną skrzynką i nestorem jest raczej Duduś Matuszkiewicz, nie ja.
Jest jeszcze jedna rzecz typowo „Ptaszynowa" – ta charakterystyczna czapeczka z daszkiem. Przypuszczam, że ma pan ich całą kolekcję.
A, to zupełny przypadek! Kiedyś taką czapeczkę założyłem, ktoś powiedział: „Fajnie ci, mógłbyś w tym zagrać" i już tak zostało. No i chyba faktycznie lepiej w tej czapce wyglądam niż w łysinie... I to nie jest jest bejsbolówka, broń Boże! To musi być czapka, która od razu od daszka idzie w tył, bez sztywnego przodu. Kiedyś próbowano mi takie prezenty dawać, ale to nigdy nie było to. Sam muszę wybrać, przymierzyć i kupić. Nie kolekcjonuję ich – pełnią rolę skarpetek, zużywają się, tak do śmieci.
Te nasze Przekrojowe rozmowy mają taką formułę, że zastanawiamy się, jak to jest być naszym bohaterem. Jak to więc jest być jak Jan „Ptaszyn" Wróblewski?
Boże, nikomu nie radzę.
Jan „Ptaszyn" Wróblewski
Ur. w 1936 r. w Kaliszu, muzyk jazzowy, kompozytor, aranżer i dyrygent, dziennikarz i krytyk muzyczny. Gra na saksofonie tenorowym i barytonowym. Założył kilka zespołów i angażował się w wiele projektów muzycznych. Od 1970 r. prowadzi w Programie III Polskiego Radia autorskie programy jazzowe, m.in. „Trzy kwadranse jazzu". Uważany za jednego z największych popularyzatorów muzyki jazzowej w Polsce. Komponował również muzykę filmową („Pan Anatol szuka miliona", „Niech żyje miłość") oraz popularne piosenki, wykonywane m.in. przez Ewę Bem, Łucję Prus, Marylę Rodowicz i Andrzeja Zauchę.
Fragment utworu „Story of Polish Jazz" Jarka Śmietany wykonanego przez raperów z Nowej Huty, Bzyka i Guzika
1956 czasy się zmieniły
Stalin kopnął wiadro, lody popuściły
Wysyłając czujki oraz liczne zwiady
Jazz się wychylił z katakumb na estrady
Ważną imprezą w letniej duchocie
Był Pierwszy Jazzowy Festiwal w Sopocie
Potem Jazz Jamboree – rok w rok ważna sprawa
Cała Polska żyje jazzem, nie tylko Warszawa
Sekstet Komedy, Kwintet Kuryla
Zespół The Wreckers też nieźle popyla
Kim jest ten facet? – pyta jakiś fan
To nikt inny tylko Byrczek Jan
Andrzej Dąbrowski, Ptaszyn, Karolak
Czy ten muzyk przy hammondzie to naprawdę Polak?
Grają w Ameryce, prasa pisze o tym
By polecieć podpisali jakiś układ z „LOT-em"
Wojtek Karolak: Kto to jest?
One of the giants in Polish Jazz.
[...]
Nieco później w radiu powstaje doborowa
Spora orkiestra „Jan Ptaszynowa"
Znamienną ma nazwę „Studio Jazzowe"
Skupia nazwiska najbardziej odjazdowe.
Namysłowski, Jonkisz, Bliziński, Urbaniak
Poważni dżentelmeni od „groźnego" grania
Ptaszyn Wróblewski: Kto to jest?
One of the Masters in Polish Jazz.