Powstanie partii Zmiana stało się okazją do rozważań nad znaczeniem środowisk prokremlowskich w Polsce. Przypomnijmy, to nowe ugrupowanie kontestuje politykę zagraniczną III RP, której znakiem rozpoznawczym pozostaje zwrot w kierunku zachodnim, zwieńczony wstąpieniem do NATO i Unii Europejskiej. Tymczasem Zmiana opowiada się – w skrócie rzecz ujmując – za zerwaniem więzi łączących Stary Kontynent z USA i zbliżeniem UE z Rosją.
Formacja pod przewodnictwem byłego posła Samoobrony Mateusza Piskorskiego jest na razie bytem marginalnym, niemniej biorąc pod uwagę właśnie taką jej pozycję na polskiej scenie politycznej, trzeba przyznać, że już zrobiło się o niej głośno. Stało się tak za sprawą przede wszystkim działalności lidera Zmiany. Piskorski bryluje w rosyjskiej anglojęzycznej telewizji Russia Today, która jest tubą kremlowskiej propagandy w skali międzynarodowej. Polityk ten uważa aneksję Krymu za prawomocną (był zresztą obserwatorem „referendum" na półwyspie), a na zjazd założycielski swojej partii zaprosił separatystów z Donbasu.
Zmiana okazuje się więc czarnym charakterem polskiego życia politycznego. Można odnieść wrażenie, że jej przewodniczący – w czasach studenckich wydawca zinów popularyzujących nacjonalizm neopogański – znakomicie się czuje jako bad guy, który zbiera zewsząd cięgi. To w wymiarze wizerunkowym postawa antysystemowa, będąca magnesem i dla skrajnej lewicy, i dla skrajnej prawicy.
W kręgu podejrzeń
A co konkretnie przyciąga? Nic nowego: oskarżenia pod adresem USA o to, że chcą być żandarmem świata, czyli z jednej strony – podporządkować sobie politycznie inne kraje, a z drugiej – sterować globalizacją w taki sposób, aby większość ludzkości stała się rezerwuarem taniej siły roboczej dla amerykańskich koncernów. W tej opowieści pozytywną rolę odgrywają Rosja, Chiny, Iran, Syria czy Wenezuela jako oazy prawdziwej demokracji i zarazem państwa, które występują przeciwko hegemonii Waszyngtonu, krwiożerczemu, bezdusznemu kapitalizmowi i zgniłym liberalnym pseudowartościom.
Taka wizja rzeczywistości, nie przypadkiem kojarząca się z argumentami wysuwanymi w okresie zimnej wojny przez ZSRR i jego użytecznych idiotów na Zachodzie, wyłania się nie tylko z wypowiedzi działaczy Zmiany. Można się z nią spotkać na przykład w niszowych mediach, jak odwołujący się do dziedzictwa endecji tygodnik „Myśl Polska" czy serwis Konserwatyzm.pl.
Trudno przedsięwzięciu Piskorskiego i podobnym zjawiskom wróżyć jednak powodzenie, i to bynajmniej nie tylko dlatego, że stanowią one swoistą polityczną kontrkulturę. Chodzi o to, że „partia moskiewska" w Polsce jest zbędna dla samego Kremla. Rosyjska polityka zagraniczna to bowiem domena ludzi, którzy kierują się głównie pragmatyzmem, a więc uwzględniają polskie realia. A te są takie, że ugrupowanie jawnie postulujące sojusz z Moskwą przeciwko Waszyngtonowi musi ciągle pozostawać w kręgu podejrzeń.
I nie chodzi tu bynajmniej tylko o inwigilację ze strony ABW. Trzeba się przecież liczyć z opinią publiczną. Polacy mogą nie chcieć się angażować w pomoc Ukrainie, ale opcję prokremlowską wciąż w ich oczach łatwo zdezawuować jako synonim targowicy.