Ale też rozumiem lamenty Roberta Biedronia, Władysława Kosiniaka - Kamysza, czy Szymona Hołowni. Ten pierwszy, ciągnięty na siłę do wyborów, chciałby to przykre doświadczenie mieć już za sobą i spokojnie wrócić do wygodnego ciepełka Brukseli. Dwaj pozostali zdążyli ulec „syndromowi jerozolimskiemu”; naprawdę poczuli się już prezydentami mając wewnętrzne przekonanie (cóż zrobić), że już są w drugiej turze i o krok do zwycięstwa nad Andrzejem Dudą. Kosiniakowi koło ratunkowe rzucone przez Gowina jedynie pomoże. Lider PSL wyrasta bowiem na najpoważniejszego konkurenta w trudniejszym dla Dudy czasie. Hołownia został zaś jak Himilsbach z angielskim, dalej musi toczyć kampanię, przy pewnie coraz mniejszych funduszach i rosnącym hejcie. No i nie wiadomo kiedy ten koszmar się skończy, wystarczy by usiąść i zapłakać.
To politycy. Ale co z realizmem ekspertów? Po pierwsze nie od dziś wiadomo, że mamy do czynienia z rzeczywistością zawiadywaną przez bezwzględnego autokratę na czele stada ślepo mu podległych i względnie bezkrytycznych paputczików. Skąd więc to zdziwienie, że decyzje podejmowane są na ścieżce nieformalnej? Po drugie, nawet niewysoki iloraz inteligencji musi drażnić rozdźwięk w argumentacji. Z jednej strony uznaje się Gowina za jednego z tych, co to ukradli nam wybory (dwaj panowie przesunęli termin), z drugiej jako buntownika wobec Kaczyńskiego, któremu, jako pierwszemu na przestrzeni dziejów IV RP udało się zmusić bezwzględnego autokratę do zmiany samobójczych (Jarosław Flis) planów. Oczywiście, że mogą parskać jak konie na fakt, że samobójstwo się nie udało, ale mógł to być i pewnie byłby to akt, który pociągnąłby nas wszystkich na dno. Akt o takich kosztach społecznych, że nawet umysłowi tak przenikliwemu jak Bartosz T. Wieliński (dzisiejszy komentarz w GW) może się to nie mieścić w granicach wyobraźni. Mogłoby się skończyć nie tylko na bojkocie (to Bartoszowi pewnie się mieści) ale na masowej skali zarażeń, konfrontacji siłowej pomiędzy administracją rządową i pocztowcami, bijatykami w czasie pseudo-wyborów (pamiętajmy, że PiS choć zły, to ma jednak sporo zwolenników), rozlewem krwi, perturbacjami z liczeniem i ogłaszaniem, manifestacjami ulicznymi, ich pacyfikacją etc.
Ja wiem, że niektórzy na to liczą, ale muszą się też pogodzić z faktem, że inni nie. Jarosław Gowin poprzez obciążony osobistym ryzykiem bunt, odsunął tę perspektywę i dał pewną nadzieję (nie przesadzam z optymizmem), że te wybory odbędą się w normalniejszych okolicznościach. Chcę podkreślić najwyraźniej: też uważam, że najlepszym rozwiązaniem byłoby wprowadzenie stanu klęski żywiołowej, tyle, że nie mam sprawczego wpływu na rząd. Gowin, który myślał podobnie, też nie odniósł w tej kwestii sukcesu, więc zagrał jedynymi kartami jakie mu zostały i – przynajmniej na dziś – wygrał. To on ze wsparciem swojej partii, a nie wyborcy (głosowali na PiS), nie opozycja, nie opinia publiczna (czyli my), nie zagranica - zmusił Kaczyńskiego do ustępstw. I należy to docenić, a nie wyrażać nieobliczalną i niezrozumiałą tęsknotę za niedzielnymi wyborami, co to nie mogły się odbyć… albo, jak w przypadku Gazety Wyborczej za bojkotem, który nie ma już sensu.
I na koniec: polityka to proces. Jesteśmy – chcemy tego czy nie – utaplani w niej po szyję. Celem więc musi być dopłynięcie do brzegu, a nie zawody o złoty medal w kategorii stylu. Dlatego jestem wdzięczny Gowinowi i kiedy w przyszłości sądzić go będzie kryształowy trybunał złożony z sędziów z ul. Czerskiej pod przewodnictwem Bartosza T. Wielińskiego (nie sądzę, by zechciał nim być Adam Michnik) podejmę się obrony i nie dopuszczę do skazania.