Co tam dziś o poranku słychać w Moskwie – spytacie? Cóż, sprawa „buntu” Jewgienija Prigożyna okazała się typowym slapstickiem. Ten typ komedii – gdybyście państwo zapomnieli - charakteryzuje się dużą ilością ruchu, mocno przerysowanymi postaciami i groteskowo niebezpiecznymi przygodami. W rolę Charliego Chaplina wcielił się w tym wypadku Prigożyn, a Putin - w obśmiewanego przez niego grubasa. Ostatecznie, porządek na planie filmowym zaprowadziła trzecia postać tej komedii, przyciężkawy policjant - Aleksandr Łukaszenko. Trio i nieznany reżyser osiągnęło przy tym światowy sukces; „buntowi” w Rosji przez kilkanaście godzin przyglądał się z mieszanymi emocjami cały glob.
Co właściwie się wydarzyło? O tym będziemy pisali pewnie jeszcze długo. Bo – tak naprawdę – nikt nie wie, kto i po co pociągał za sznurki. Podobnie jak trudno uwierzyć, a piszą o komentatorzy na całym świecie, że skórę Putinowi uratował białoruski dyktator.
Czytaj więcej
W piątej Jewgienij Prigożyn, szef Grupy Wagnera oświadczył, że rosyjska armia ostrzelała obóz jego najemników, zadając im ciężkie straty i zapowiedział odwet, który - jak się szybko okazało - przybrał postać marszu na Moskwę. Marsz ten zakończył się niespodziewanie w sobotę wieczorem. Jewgienij Prigożyn, jak zapowiedział Kreml, wyjedzie na Białoruś.
Łukaszenka ratuje Putina?
To musi być wersja dla prasy, choć oczywiście nie można wykluczyć, ze „kucharz Putina” nie mogąc się dodzwonić do byłego pracodawcy, wykręcił numer Łukaszenki. Ten już nie miał problemów z pośredniczeniem w rozmowach z Władimirem Władimirowiczem. Sojusznicze linie prezydenckie działają bez względu na szerokość geograficzną i porę dnia.