Prawie wszyscy Ukraińcy, z którymi się przez 11 dni spotykałem, rozmawiałem, których przede wszystkim słuchałem, zostali tam. W Kijowie i okolicach. Ja już jestem w Warszawie.
Trudno się postawić w ich roli. Ludzi, których dopadła wojna prowadzona przez Putina pod szalonymi hasłami denazyfikacji, obalenia władz, ubezwłasnowolnienia narodu, odebrania suwerenności państwu.
Czytaj więcej
Bierzemy pod uwagę możliwość, że Putin poszerzy ta wojnę na Europę, użyje taktycznej broni jądrowej - przyznaje w rozmowie z "Rzeczpospolitą" Mark Brzezinski, ambasador USA.
Każdego dnia od jej wybuchu coś im odbierano, najpierw poczucie bezpieczeństwa, noce zaczęli spędzać w schronach. Zamknięto sklepy, wydłużała się godzina policyjna, wyrastały kolejne barykady, wzrastała nerwowość ochotników przeszukujących samochody. Spokojnym wcześniej znajomym załamywał się głos, gdy mówili o przyszłości. Pojawiał się lęk przed każdym, kto szedł pustą ulicą, mógł być sabotażystą, kolaborantem. W cywilnym ubraniu wszyscy wyglądają podobnie. Ja też, nie miałem kamizelki czy hełmu z napisem „Press”. Byłem wielokrotnie kontrolowany. Przez ochotników z obrony miasta, policjantów, funkcjonariuszy służb bezpieczeństwa. Byli zazwyczaj nieufni, polski paszport i legitymację prasową może mieć każdy. Atmosfera się rozluźniała, gdy wypowiadałem kilka zdań nadwiślańską polszczyzną. – Polak! Nikt nam nie pomaga tak jak Polacy – mówili z wdzięcznością.
Z jednej strony: duma z tego, że opór jest silny, że Putinowi nie udał się blitzkrieg, czołgi nie wjechały na Majdan. Że Zełenski bohatersko stoi na czele narodu.