Pomysł zmian w prawie, które wykluczą możliwość nieprzyjęcia przez obywatela mandatu, rozpalił emocje. Strona liberalna zaczęła protestować, mówiąc o kolejnych krokach w kierunku autorytaryzmu obecnej władzy, twardogłowi prawicowcy zaś prężyli dumnie pierś, przekonując, że chcą prawdziwej praworządności, a przecież takie samo rozwiązanie funkcjonuje u naszych zachodnich sąsiadów. Niemcom zaś nikt dyktatorskich zapędów wszak nie wytyka.
A może taka polaryzacja była celem inicjatorów zmiany przepisów? To znaczy, że nie chodzi o samo przyjęcie nowelizacji, ale o odegranie pewnych ról w politycznym spektaklu. Solidarna Polska, która stoi za projektem, pokazuje się jako ci ideowi, jedyni sprawiedliwi w Zjednoczonej Prawicy, jako ugrupowanie szeryfów, które chce na swoją modłę przebudować sądy i prawo. Gdy Zbigniew Ziobro został uznany za przegranego w rozgrywce o weto do unijnego budżetu – nie tylko premier nie zerwał negocjacji, ale też Jarosław Kaczyński kompromis uznał za nasz sukces – jego partia potrzebowała pokazać się wyborcom jako siła sprawcza.
Ta sprawa jest też jednak na rękę drugiemu koalicjantowi PiS – Porozumieniu Jarosława Gowina. Może się ono bowiem przedstawić jako partia środka, dbająca o bardziej umiarkowanych wyborców, dla których takie pojęcia, jak wolność jednostki, równowaga władz czy danie obywatelowi narzędzi obrony przed uznaniową decyzją funkcjonariuszy państwowych, wciąż mają znaczenie. Bez względu na to, jak się cała ta historia skończy, ugrupowania i Ziobry, i Gowina mogą więc na tym zyskać, bo pokażą się wyborcom jako ci, którzy bronią swoich wartości i dają świadectwo wierności własnym poglądom.
W tej sprawie zadziwia tylko niezdecydowanie samego PiS, które na całym zamieszaniu może stracić. Odgrywanie po swojemu ról w spektaklu może i daje chwilowo zabłysnąć mniej ważnym aktorom, ale całe przedstawienie niekoniecznie robi się od tego lepsze. A to z tego widzowie rozliczą dyrekcję teatru.