Donald Trump na temat anektowanego w 2014 przez Rosję półwyspu wypowiadał się wielokrotnie. I zazwyczaj zaskakująco. Dwa lata temu, gdy walczył o prezydenturę, oświadczył, że Ameryka powinna uznać wynik krymskiego referendum, który Moskwa potraktowała jako uzasadnienie aneksji. Referendum, warto przypomnieć, nieuznawanego przez niemal cały świat, w tym, cały, Zachód.
Gdy Trump przeprowadził się już do Białego Domu - i pojawiły się zarzuty o wpływie Rosjan na jego wybór – zmienił front. Wyraził nadzieję, że Putin odda Ukraińcom Krym.
Teraz, tak przynajmniej twierdzi amerykański portal BuzzFeed, powołujący się na dwa anonimowe źródła, prezydent USA uważa, że Półwysep Krymski jest rosyjski, bo wszyscy na nim mieszkający mówią po rosyjsku. Na dodatek Ukraina ma nie zasługiwać na zwrot, bo jest jego zdaniem całkowicie skorumpowana. Takie opinie Donald Trump miał wygłosić w zeszły piątek na uroczystej kolacji z okazji szczytu G7 w Quebecu, w obecności kanclerz Niemiec, premierów Japonii, Kanady, Włoch, Wielkiej Brytanii i prezydenta Francji.
Nieznany jest kontekst, w jakim te słowa miały paść. Ale tak czy owak słowa te szokują. Geografia polityczna Trumpa nie grzeszy logiką. Jeżeli korupcja miałaby być wyznacznikiem tego, komu należy się jakieś terytorium, to Rosja byłaby na straconej pozycji, przegrywa bowiem ze wszystkimi sąsiadami. W ostatnim rankingu Transparency International zajmuje 135 miejsce (wśród 180 badanych krajów), a Ukraina jednak trochę wyższe (choć bardzo złe, jak na państwo aspirujące do instytucji zachodnich) - 130 miejsce.
Argument językowy wyśmiało już wielu publicystów czy analityków. Zgodnie z tą logiką USA powinny należeć do Brytyjczyków, podobnie jak Irlandia. Niedługo Trump powie, że przedmieścia Paryża powinny należeć do jego ukochanej Arabii Saudyjskiej, bo arabski jest tam powszechnie znany.