Raport komisji eksperckiej w sprawie dominikanina Pawła M. jest jednym wielkim wyrzutem sumienia. Z jednej strony podziwiam, że kierujący dziś prowincją dominikanów w Polsce potrafili stanąć pod tym pręgierzem, z drugiej jednak mam świadomość, że nie mogło być inaczej. Raport ujawnia nie tylko karygodne zaniedbania przełożonych zakonu, ale przede wszystkim niewyobrażalną skalę patologii, która drastycznością może ścigać się z najśmielszą fikcją literacką. Takich historii nie można utrzymać w tajemnicy. Gdyby miało się tak wydarzyć, a przecież wiedza o poczynaniach Pawła M. już od dawna była tajemnicą poliszynela, zakon nie miałby w przyszłości żadnego tytułu do walki o odzyskanie legitymacji moralnej.
Czytaj więcej
Ważnym punktem konferencji w Warszawie będzie wysłuchanie osób z różnych krajów, które zostały skrzywdzone przez duchownych.
Pominę osobiste dzieje Pawła M., który – mimo wiedzy o jego skandalicznych zachowaniach (solicytacja) – po czasowym odsunięciu przez prowincjała powrócił do niemal pełnego wymiaru pracy kapłańskiej i duszpasterskiej, nie rezygnując z patologicznych zachowań. Znacznie ważniejsza jest ślepota moralna i zupełny brak odpowiedzialności systemu, w którym funkcjonował przez lata. Nie można założyć – zwracają na to wyraźnie uwagę eksperci – że współbracia Pawła M. nie mieli żadnej wiedzy o jego aberracjach. Nie można rozgrzeszyć przełożonych, w tym w pierwszej kolejności o. Macieja Zięby, z faktu niepodejmowania stosownych kroków prawnych wobec sprawcy. Nie można darować braku empatii, współczucia dla ofiar, troski o to, że sytuacja może się powtórzyć. Można tylko po stokroć pytać: dlaczego? Co stało za tolerowaniem tych zachowań? Na czym polegała tajemnica relacji między przełożonym i podwładnym, że potworności, o których dziś wiemy, były wybaczane? W czym było źródło patologii, niestosowania się do podstawowych reguł Kościoła i świata świeckich? To pytania, na które trzeba odpowiedzieć. Bo brak odpowiedzi może być interpretowany jedynie jako współodpowiedzialność.
Stanięcie dziś pod pręgierzem przełożonych prowincji to gest odważny, ale zaledwie początek trudnej drogi, którą dominikanie muszą przejść, by odzyskać dawną cześć.
Napisałem, że raport to jeden wielki wyrzut sumienia. Nie tylko dla dominikanów. Także dla wielu z nas osobiście. Dla tych, którzy znali i cenili o. Macieja Ziębę. Którzy z nim współdziałali, traktowali go jako ikonę liberalnego, otwartego skrzydła Kościoła. Był między innymi ważnym współpracownikiem i jednym z autorów „Rzeczpospolitej". Mieliśmy go za przyjaciela i wzorzec nowoczesnego, odpowiedzialnego po obywatelsku za Polskę i świat kapłana. Mimo, a może właśnie wskutek, osobistych słabości, o których wiedzieliśmy, wydawał się uosobieniem tego wymiaru wielkości w człowieczeństwie, którą wyraża sentencja „Homo sum, et nihil humanum...". Czy jest tak ciągle? Bez wątpienia nasza wiara w tego ważnego, pełnego zasług dla Polaków i polskiego Kościoła człowieka została postawiona pod znakiem zapytania. Raport ujawnił prawdy, o których nie mieliśmy pojęcia, i zmusza do pytań: co go oślepiło? Fałszywie rozumiana troska o swoją wspólnotę czy błędne przekonanie o skuteczności podjętych działań? Miłość własna czy fałszywe poczucie, że pozycja w Kościele, przyjaźń z Janem Pawłem II dają mu rzekome prawo do wybaczania nawet najcięższych grzechów? Grube tomy pisanych książek odebrały mu wrażliwość? Umysł pożarł w nim ludzką duszę? Refleksję moralną? A może obezwładniła go duchowo choroba, na którą cierpiał? Nie wiemy i nigdy się nie dowiemy, bo Maciej stanął już naprzeciw Boga i czeka na sprawiedliwy osąd.