„Mr. Nobody” to powtórka z tamtej wątpliwej rozrywki. Z tą różnicą, że przypadek pana Nikogo jest bardziej męczący z powodu taktyki, jaką obrał belgijski reżyser.
Polega ona na opowiadaniu o bohaterze na zasadzie skoków w czasie i przestrzeni oraz daniu mu do dyspozycji trzech możliwych żywotów. Poznajemy Nemo Nobody’ego (Jared Leto) w klinice w roku 2092, kiedy ma 118 lat. Jest ostatnim ze śmiertelników – żyjący nie wiedzą już, co to śmierć, starość i seks – i łakomym kąskiem dla dziennikarzy. Jednemu udaje się przeprowadzić z nim wywiad. Ale cóż to za rozmowa, gdy Nobody ma takie zaniki pamięci, że jest pewien, iż ma trzydzieści kilka lat.
Z chaosu jego wspomnień wyłania się bezładna spowiedź rzeka na temat tego, co było, co mogło się wydarzyć i co by się wydarzyło, gdyby były jeszcze jakieś inne opcje do wykorzystania. Tak więc ani dziennikarz, ani my, ani prawdopodobnie sam Nemo nie wie, czy był żonaty z Elise (Sarah Polley), Anną (Diane Kruger) czy Jean (Linh Dan Pham). Na wszelki wypadek oglądamy jego trzy małżeństwa oraz dzieciństwo – a właściwie jego dwa warianty – wraz z dwoma wariantami okresu dojrzewania. Dodajmy – na dwóch kontynentach, w Wielkiej Brytanii i Kanadzie, w latach 70. i 80. XX w.
Cały czas wybiegamy w przyszłość, by zaraz się cofnąć wiele lat do tyłu. Świeżość tego zabiegu zamienia się po pół godzinie w usypiająco nudną rutynę – film trwa 141 minut. Leitmotivem jest wykład do kamery młodego Nobody’ego plotącego truizmy nie do zniesienia na temat życia. Są tu też banały o tzw. efekcie motyla w naszym życiu.
W rezultacie otrzymujemy piękne opakowanie – za scenografię Sylvie Olivé dostała nagrodę na festiwalu w Wenecji – kompletnie pustego w środku pudełka.