Palanty jak ja

Znacie jakąś wielkość? Spokojnie, kino zaraz zrobi z niej krasnala

Publikacja: 16.03.2013 00:01

Palanty jak ja

Foto: ROL

Tekst z tygodnika "Uważam Rze"

Ach, jakaż to przyjemność zobaczyć, że ci wielcy i utytułowani ze światowego szczytu to takie same – albo i większe – dupki jak ja. To warte każdych pieniędzy. Ale wcale nie trzeba przepłacać – kino za niewygórowaną cenę biletu chętnie przekona nas, że ci wszyscy utytułowani to w gruncie rzeczy miernoty. W ramach usług dla ludności. Ostatnio kino czyni to szczególnie chętnie.

Weekend świstaka

Kim więc właśnie wytarto podłogę? Ano, chlubą Stanów, prezydentem Franklinem Delano Rooseveltem. Nawiasem: w Poznaniu przy tegoż Roosevelta 5 mieszka rodzina Borejków (ta od Musierowicz) i nie wiadomo dokładnie, kogo miejscowi kochają bardziej – starego Borejkę (który żyje w literaturze) czy prezydenta, który nie żyje od 68 lat. W każdym razie kino postanowiło mu pośmiertnie przytrzeć różków i mamy film „Weekend z królem".

Jest pogodne lato 1939 r. (pamiętamy ze szkoły: „A lato było piękne tego roku") i amerykański prezydent ma dwa problemy: jeden przykry, a drugi poważny. Ten przykry polega na tym, że do Stanów zawitał brytyjski król Jerzy VI z małżonką i czegoś chce. Marudzi, że Hitler, że niedługo wojna, że Anglia i Stany powinny razem... Strasznie to nudne, zwłaszcza gdy prezydencka kuzyneczka, Małgorzata Stuckley, nie jest w nim wystarczająco zakochana. Za to uwzięły się na niego – kalekę na wózku, ostatecznie – dwie koszmarne megiery: żona Eleanor i sekretarka, też herod-baba. Nie dość, że mu drinki limitują, to jeszcze tam ustawiają wózek, gdzie największe przeciągi. Więc prezydent Roosevelt tak – nomen omen – kołuje, by możliwie często otrzeć się o tę wymarzoną Małgorzatkę. A Hitler? Pokrzyczy, pokrzyczy, zajmie Sudety i wróci do Monachium na piwo. I tak ten prezydent chłystek (tak, tak!) jakoś nie kłopocze się, że jak się w Europie zacznie, to hitlerowskie okręty podwodne (wilcze stada) wykoszą połowę transportów sunących przez Atlantyk na pomoc Anglii. A co śmielsze niemieckie jednostki przybiją do brzegów Stanów w ramach przygotowań do inwazji na jankesów, jak ich właśnie nazywa Goebbels. Grunt, że cygara smakują, pogoda ładna, a i Małgorzatka niedaleko. Co na ekranie wiernie oddał komik Bill Murray, ten prowincjonalny Casanova z „Dnia świstaka". Tamtejsi spece od castingów wiedzą, kogo obsadzić w roli prezydenta USA, żeby się podobało. A może i u nas tak? Może przerobić dzień powszedni państwa Komorowskich na wodewil? Publisia gwarantowana.

Król ściągnięty do parteru

Angielski król Jerzy VI w rzeczonym „Weekendzie..." to gracz rozsądny i twardy. Ale już za późno. Wszak zaledwie trzy lata temu został przez kino gruntownie zgrillowany jako ograniczony jąkała. Bo widz lubi sobie z bezpiecznego miejsca na widowni popatrzeć na zezowatego albo garbatego. Wtedy żartom i krotochwilom nie będzie końca. Więc ten monarcha Jerzy w „Jak zostać królem" napycha sobie gębę kulkami lodu i próbuje czytać na głos. Wydobywa się bulgot i bełkot – boki zrywać! Nawet dowcipu nie potrafi powiedzieć, by nie mlaskać bezradnie językiem. Ale jego logopeda w trakcie porady musi siedzieć co najmniej dwa metry dalej – bo od leczenia etykieta ważniejsza.

Machnijmy ręką na to jąkanie. Nie tylko dlatego król jest parterowy – on się jąka, bo świat go przeraża. Żona zanim została żoną, pięć razy odrzucała jego oświadczyny, bo gdzie się z takim koronowanym jąkałą pokaże? Takie upokorzenie nosi w sercu co drugi widz, ale miło, że spotyka to także koronowane głowy. Do tej pory wystarczyło, że na królu leżał frak, a on sam nie spadał z konia podczas parady. Z wynalazkiem radia rodzina królewska zmieniła się w firmę, która musi uprawiać komiwojażerkę w domach swoich poddanych. Więc on, wielki Jerzy, ma się umizgiwać do tych różnych Smithów i Simpsonów? A oni mogą się natrząsać, że taki monarcha, a nie potrafi wymówić: „Merry Christmas", żeby się trzy razy nie zaciąć? Tylko co zrobić? Takie czasy. I co z tego, że przeczołgany przez logopedę Jerzy jąkała w końcu w miarę płynnie duka te swoje mowy do narodu? I tak chodzi po świecie ze spuszczoną głową i tylko patrzy, z której strony w tę głowę dostanie. O, taki król to się nam podoba.

Papież pajac

No i z tej samej serii wyskok antykościelny, co było tylko kwestią czasu. Podobna treść popłynęła w tę samą rynnę, gdy tylko kino zaczęło obrabiać papieża. Takiego niby hipotetycznego, z tym że nie całkiem, jak się okazało po abdykacji Benedykta XVI. W filmie „Habemus papam. Mamy papieża" (2011) twórcom miało pójść o to, by – jak powiadali – papiestwo uczłowieczyć, oswoić, przybliżyć itd. Ale generalnie udało się papiestwo pomniejszyć. I sprowadzić postać najwyższego światowego formatu do poziomu lamperii. Startujemy: Bogu ducha oddaje ten nasz umiłowany Jan Paweł (na placu św. Piotra zalew purpury), a potem dogrywka. Dziennikarze grzecznie zatrzymują się przed konklawe na progu Kaplicy Sykstyńskiej, Jerzy Stuhr, rzecznik prasowy Watykanu, po włosku, z lekkim nadwiślańskim akcentem, dziękuje im za przybycie. I rusza watykańska ruletka. W środku najpierw im wyłączają prąd, bo każdy, kto maca rękami na oślep w ciemnościach, musi wyglądać śmiesznie. Kardynał zwłaszcza (uczłowieczenie). Dalej: purpuraci, spisując nazwiska na karteczkach w czasie głosowań, zaglądają jeden drugiemu przez ramię jak uczniaki na klasówce. Wreszcie z komina nad kaplicą unosi się biały dym.

Ale papież elektor jakiś wysadzony z kolein. Na pytanie kardynałów, czy przyjmuje wybór, rzuca to swoje „tak!" – na odczepnego. Zamiast ukazać się na balkonie, ucieka. I nie chce ziółek ani odpoczynku w przysługujących apartamentach. Stuhr-rzecznik sprowadza papieżowi psychoanalityka, jak pierwszemu lepszemu neurastenikowi. Który – kardynałowie stoją wokół wianuszkiem (gdzież, do cholery, tajemnica lekarska?) – wykrztusza wreszcie, że nie da rady. Zresztą ci kardynałowie... Jeden poprawia sobie muskulaturę na rowerku, inny układa pasjansa (wróżbiarstwo jest grzechem), jeszcze inny dopasowuje puzzle. Oto cały ich świat duchowy. A tymczasem ten zdegradowany (na własne życzenie) papież sunie w garniturku ulicami Rzymu, gdzie smród, brud, ubóstwo i graffiti na świeżym tynku. I oddaje się marzeniom, że dołączy do trupy aktorskiej, która będzie jeździć od miasteczka do miasteczka i wystawiać „Mewę" Czechowa.

A tymczasem w Watykanie nakazują tępemu grubasowi z obsługi, aby na tle firanek imitował cień papieża, który niby to przechadza się po swoich apartamentach w czasie modlitwy. Bo „show must go on". Wszak na placu św. Piotra czekają tłumy z całego świata. To sugestia, że na użytek gawiedzi papieżem może zostać byle facet z personelu – wystarczy parę gestów i bodaj cień na firance. A tymczasem kardynałom nie trzeba wiele – pocieszą się, grając w karty. Bo to wcale nie „książęta Kościoła", lecz grono miłych staruszków, przywiązanych do swych prostych przyjemności. Jak im się znudzą karty, to dobiorą zakonnice z obsługi i wystawią drużynę siatkówki. Sytuacji nie zmieni nawet Jerzy Stuhr (rzecznik Watykanu), gdy w ostatniej pasji zaklnie czystą ojczystą: „A żeby to cholera jasna!". Tak nam ten cały Watykan sprowadzili do piaskownicy i żeby się kto na ten temat u nas zająknął. Że to nie tak, że przerysowane, że przegięte. Może za bardzo byliśmy zajęci in vitro, nowotworem Stuhra, a potem papieską abdykacją? W każdym razie ja bym tego filmu tak łatwo nie puszczał między ludzi.

Ta ciasna, zawistna staruszka

Albo to w końcu papież jedyny? Nie tak dawno kino sprowadziło do parteru brytyjską „Królową" (2006). Cała ona – damulka zaprzedana rytuałowi. Bardzo się martwi, czy premier Tony Blair podczas pierwszej audiencji nie obrazi jej zbyt swobodnymi obyczajami – wszak zapowiedział, że na Dawning Street wszyscy teraz będą „na ty". Na wszelki wypadek mistrz ceremonii poucza premiera już na schodach, o tym, co w pałacu najważniejsze. Że wejście do gabinetu królowej należy rozpocząć od skłonu głowy, a w trakcie audiencji pod żadnym pozorem nie wolno się do monarchini odwracać plecami. A kto się do królowej nieustannie odwraca plecami? Jej teoretyczna następczyni, księżna Diana, która ma dość całego tego królewskiego cyrku. I otwiera własny, obwożąc go po świecie w towarzystwie coraz to nowych panów. To dla królowej cios pod siódme żebro. Ktoś śmiał otworzyć pod jej bokiem konkurencyjny cyrk?

Ale jest sprawiedliwość na tym świecie. Wypadek Diany w paryskim tunelu to już prosta konsekwencja tej jazdy bez trzymanki. A i wtedy królowa wzdraga się udostępnić księciu Karolowi państwowy samolot. Wszak Diana nie należy już do rodziny królewskiej. A tu sprawy przydziałów są święte. I żadnego wyżalania się prasie – Diana to osoba „prywatna", co w ustach królowej brzmi jak „trędowata". Tony Blair pyta, jak cała Anglia: „Schrzanili jej życie, ciekawe, czy schrzanią też jej śmierć?". Bo dwór gotów po zwłoki Diany do paryskiego szpitala wysłać zamiast przyzwoitej trumny pierwszą lepszą skrzynkę. Widz się oburza, ale i cieszy. Bo już widzi, że tu i dwór, i królowa wyraźnie przegięli. Bo tak im się w głowach ułożyło, że świat za bramami pałacu to nic innego jak przedłużenie ich włości. Gdzie obowiązuje królewska etykieta.

A tu raptem miliony włościan znoszą pod pałac Buckingham wiechcie i palą znicze! Jakiejś podfruwajce, która nie umiała docenić, jakie to szczęście spłynęło na nią wraz z wejściem do rodziny królewskiej. To się nie mieści w protokole, to się w głowie nie mieści! Królowa, której się wydawało, że jednym gestem rządzi, narzuca i dyktuje, została zdmuchnięta. Jej monarchia – wbrew wyraźnym zaleceniom – opłakuje inną królową: „królową ludzkich serc". I to w samym centrum Londynu.

A ta właściwa królowa miota się, pogardzana i niechciana, w jakimś ponurym zamczysku na prowincji. Na dodatek w towarzystwie wyjątkowo ograniczonego męża, któremu w głowie tylko przymierzanie kiltu i polowania. I – co gorsza – ta zawistna staruszka nigdy już z tej prowincji tak naprawdę nie powróci. Królowa zepchnięta w cień przez lafiryndę – jest na co popatrzeć.

Zemsta hipisów

Kino wobec wielkich bywa okrutne mniej lub bardziej, ale jak sobie kogoś szczególnie upatrzy, to z wściekłości bucha pianą z pyska. Ofiarą zawziętej filmowej gawiedzi padał – dla przykładu – prezydent Nixon. Od przodu i tyłu, w telewizji i na ekranie. Co nie dziwota, bo miał twardą rękę do rozmaitych hipisujących lewaków. Z tym że oni z czasem doszli do stanowisk w Hollywood i mu z rozkoszą odpłacili. Poza tym nadał się do bicia, bo to jedyny prezydent USA, który ustąpił – nawiasem: zagrożony procedurą przymusowego usunięcia ze stanowiska – więc bez łaski. „Nixon" (1995) w wykonaniu Anthony'ego Hopkinsa jest w fazie przygięcia do gleby po tym, jak jego ludzi przyłapano na zakładaniu podsłuchów u konkurencji politycznej w hotelu Watergate.

A wydawało mu się, że jest taki cwany, iż wykoleguje wszystkich. Jeszcze przed śniadaniem. Zresztą miał po swojej stronie Opatrzność. Kiedy on wylatywał z Dallas, przekonany, że nikt tu nie pokona Johna Kennedy'ego, stał się cud. Ktoś (do tej pory nie ustalono kto) w trakcie uroczystego przejazdu dwukrotnie wystrzelił do Kennedy'ego. Droga do Białego Domu stanęła otworem. A potem już z górki. Nixon dał sobie radę z hipisami, palącymi karty powołania do wojska, z Czarnymi Panterami. Doszło do tego, że zaczął sobie pogrywać z samym Johnem Edgarem Hooverem, wszechwładnym szefem FBI, a to nikomu nie wyszło na zdrowie. I takoż się skończyło klęską, zwłaszcza że jakieś pętaki każą mu się tłumaczyć z paru głupich podsłuchów. Zapija to szklankami whiskey i dobiera coraz to nowe psychotropy. Na zarzuty ma jedną odpowiedź: „Fuck!". Dla prasy puszcza dymy, że jest szantażowany przez wrogów politycznych i podobne. „Co mamy powiedzieć mediom?" – pytają doradcy. „To, co zwykle. Oczywiście oprócz pieprzonej prawdy". Snuje się jak mara po Białym Domu (kark ciągle przygięty). Córki znają go tylko z telewizji, żona chce rozwodu. Jak to wszystko równo idzie w drebiezgi. Ot, tonący, dla którego nawet brzytwy zabrakło.

A my? No cóż – siedzimy sobie na widowni, pogodnie rozwaleni. Prezydentami, papieżami ani królami nie jesteśmy. Ale przynajmniej trzymamy się jakoś na powierzchni, nie?

Tekst z tygodnika "Uważam Rze"

Ach, jakaż to przyjemność zobaczyć, że ci wielcy i utytułowani ze światowego szczytu to takie same – albo i większe – dupki jak ja. To warte każdych pieniędzy. Ale wcale nie trzeba przepłacać – kino za niewygórowaną cenę biletu chętnie przekona nas, że ci wszyscy utytułowani to w gruncie rzeczy miernoty. W ramach usług dla ludności. Ostatnio kino czyni to szczególnie chętnie.

Pozostało 96% artykułu
Film
Gwiazda serialu „Czarnobyl”, Jared Harris, odbierze nagrodę Cutting Edge Award na BNP Paribas Warsaw SerialCon
Film
EnergaCAMERIMAGE: Toruńska próba przed Oscarami
Film
Trwa zamieszanie wokół Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej
Film
EnergaCamerimage 2024: Złota Żaba dla Michała Dymka
Materiał Promocyjny
Kobieta pracująca żadnej pracy się nie boi!
Film
Nominowani w Konkursie na Najlepszy Polski Serial Roku 2024 w ramach BNP Paribas Warsaw SerialCon!