Tekst z tygodnika "Uważam Rze"
Ach, jakaż to przyjemność zobaczyć, że ci wielcy i utytułowani ze światowego szczytu to takie same – albo i większe – dupki jak ja. To warte każdych pieniędzy. Ale wcale nie trzeba przepłacać – kino za niewygórowaną cenę biletu chętnie przekona nas, że ci wszyscy utytułowani to w gruncie rzeczy miernoty. W ramach usług dla ludności. Ostatnio kino czyni to szczególnie chętnie.
Weekend świstaka
Kim więc właśnie wytarto podłogę? Ano, chlubą Stanów, prezydentem Franklinem Delano Rooseveltem. Nawiasem: w Poznaniu przy tegoż Roosevelta 5 mieszka rodzina Borejków (ta od Musierowicz) i nie wiadomo dokładnie, kogo miejscowi kochają bardziej – starego Borejkę (który żyje w literaturze) czy prezydenta, który nie żyje od 68 lat. W każdym razie kino postanowiło mu pośmiertnie przytrzeć różków i mamy film „Weekend z królem".
Jest pogodne lato 1939 r. (pamiętamy ze szkoły: „A lato było piękne tego roku") i amerykański prezydent ma dwa problemy: jeden przykry, a drugi poważny. Ten przykry polega na tym, że do Stanów zawitał brytyjski król Jerzy VI z małżonką i czegoś chce. Marudzi, że Hitler, że niedługo wojna, że Anglia i Stany powinny razem... Strasznie to nudne, zwłaszcza gdy prezydencka kuzyneczka, Małgorzata Stuckley, nie jest w nim wystarczająco zakochana. Za to uwzięły się na niego – kalekę na wózku, ostatecznie – dwie koszmarne megiery: żona Eleanor i sekretarka, też herod-baba. Nie dość, że mu drinki limitują, to jeszcze tam ustawiają wózek, gdzie największe przeciągi. Więc prezydent Roosevelt tak – nomen omen – kołuje, by możliwie często otrzeć się o tę wymarzoną Małgorzatkę. A Hitler? Pokrzyczy, pokrzyczy, zajmie Sudety i wróci do Monachium na piwo. I tak ten prezydent chłystek (tak, tak!) jakoś nie kłopocze się, że jak się w Europie zacznie, to hitlerowskie okręty podwodne (wilcze stada) wykoszą połowę transportów sunących przez Atlantyk na pomoc Anglii. A co śmielsze niemieckie jednostki przybiją do brzegów Stanów w ramach przygotowań do inwazji na jankesów, jak ich właśnie nazywa Goebbels. Grunt, że cygara smakują, pogoda ładna, a i Małgorzatka niedaleko. Co na ekranie wiernie oddał komik Bill Murray, ten prowincjonalny Casanova z „Dnia świstaka". Tamtejsi spece od castingów wiedzą, kogo obsadzić w roli prezydenta USA, żeby się podobało. A może i u nas tak? Może przerobić dzień powszedni państwa Komorowskich na wodewil? Publisia gwarantowana.
Król ściągnięty do parteru
Angielski król Jerzy VI w rzeczonym „Weekendzie..." to gracz rozsądny i twardy. Ale już za późno. Wszak zaledwie trzy lata temu został przez kino gruntownie zgrillowany jako ograniczony jąkała. Bo widz lubi sobie z bezpiecznego miejsca na widowni popatrzeć na zezowatego albo garbatego. Wtedy żartom i krotochwilom nie będzie końca. Więc ten monarcha Jerzy w „Jak zostać królem" napycha sobie gębę kulkami lodu i próbuje czytać na głos. Wydobywa się bulgot i bełkot – boki zrywać! Nawet dowcipu nie potrafi powiedzieć, by nie mlaskać bezradnie językiem. Ale jego logopeda w trakcie porady musi siedzieć co najmniej dwa metry dalej – bo od leczenia etykieta ważniejsza.