I Janis Joplin, i Amy Winehouse należą do „klubu 27" – do artystów, którzy zmarli, nie przekroczywszy tej granicy wieku. Spotkali się ze śmiercią na własne życzenie, uzależnieni od alkoholu, narkotyków, najczęściej wpędzeni w depresję.
Amy Winehouse to jednak wciąż postać artystycznie bliska; Janis Joplin, która śmiertelną dawkę heroiny wstrzyknęła sobie 45 lat temu, to ktoś z zamierzchłej przeszłości. Przetrwało kilka jej piosenek: „Me and Bobby McGee", „Mercedes Benz", „Summertime", a i one słuchane są coraz rzadziej.
W filmie Amy Berg Janis śpiewa niemal nieustannie. To nic, że czasem tylko w tle, że zachowały się jedynie strzępki filmów z występów. Wystarczy minuta obcowania z jej drapieżnym, histerycznym głosem, by się przekonać, że to wokalistka absolutnie wyjątkowa.
Amy i Janis były niedostosowane do życia, próbowały wyśpiewać swoje problemy. Niespodziewanie spadła na nie sława, a one nie potrafiły sobie z nią poradzić. Janis była szczęśliwa tylko na estradzie, gdy koncert się kończył, zostawała sama i pojawiały się kłopoty – wspomina w filmie jeden z jej przyjaciół. To samo dałoby się powiedzieć o Amy.
Opowieść o Brytyjce pojawiła się u nas wcześniej, więc teraz dokument o Janis Joplin może wydawać się wtórny. Ale choć ich biografie mają punkty wspólne, w filmie Berg oglądamy zupełnie inną rzeczywistość.