Upojony winem amerykański turysta spaceruje nocą po stolicy Francji. Zegar na wieży wybija północ. Nie wiadomo, skąd zjawia się stary automobil, którym mężczyzna rusza w podróż w lata 20. ubiegłego wieku.
Tak mogłaby wyglądać fabuła hollywoodzkiej superprodukcji zrobionej w modnej obecnie technologii 3D. Jednak film nakręcił 76-letni Woody Allen. I bez pieniędzy od wielkich wytwórni zrealizował swoją najbardziej kasową komedię od ćwierćwiecza. Widzów zawsze przyciąga w ten sam sposób: szczyptą ironii i mądrym sceptycyzmem.
W "O północy w Paryżu" obala mity, że kiedyś było lepiej niż teraz. Pokazuje, że nostalgia za minionym światem to choroba niepoprawnych romantyków, którzy śniąc o złotych czasach, nie umieją odnaleźć się w prawdziwym życiu.
Takim marzycielem jest Gil Pender (Owen Wilson), niespełniony amerykański pisarz wymyślający scenariusze na zlecenie hollywoodzkich studiów. Gil przyjeżdża wraz z narzeczoną (Rachel McAdams) do Paryża. Żyje mitem tego miasta z lat 20., gdy było ono mekką wspaniałych artystów. Liczy, że paryski klimat pozwoli mu skończyć pierwszą powieść. Ale zamiast pisać – przeżywa kryzys twórczy. Na dodatek jego ukochana spotyka dawno niewidzianego kolegę (świetny Michael Sheen) – zarozumiałego pseudointelektualistę – z którym chętnie chodzi po muzeach i nocnych klubach.