Pamiętam, jak na jednej z dowodzonych przez Krzysztofa Wielickiego wypraw, jeszcze na samym początku, zaproponowałam zrobienie grupowego zdjęcia. – Nie teraz! Jak wrócimy! – sprzeciwił się lider. Potem wyjaśnił: – Lepiej nie kusić złego. Jeszcze okaże się, że ktoś ze zdjęcia nie wróci.
[srodtytul]Buty na krzyżu[/srodtytul]
O tym, że nie dla wszystkich góry są łaskawe, świadczą górskie cmentarzyki. Do najbardziej przejmujących należy ten w argentyńskiej miejscowości Puente del Inca, u podnóża Aconcaguy (6962 m n.p.m.), najwyższej góry obydwu Ameryk. Groby zapełniają niewielki wzgórek w prawie bezdrzewnej dolinie. Na krzyżach wiszą górskie buty, na pamiątkowych płytach leżą czekany, śruby lodowcowe, czasem sztućce i inne przedmioty, które należały do tych, których nazwiska tam widnieją. Nazwiska z całego świata.
Większość pochowanych zginęła na słynnym Lodowcu Polaków (nazwa na cześć polskiej ekipy, która go przeszła jeszcze w 1934 roku) albo zmarła na skutek choroby wysokościowej. I tak nie ma tam wszystkich grobów – choćby Marka Warlikowskiego, wspinacza z Gdańska, który w 2003 roku właśnie na Lodowcu Polaków wpadł do szczeliny i nie udało się odnaleźć jego ciała. Zdobywając Aconcaguę, specjalnie zabrałam polską flagę i znicz, który na wysokości 6400 metrów zapaliłam ku pamięci rodaka.
Górskie cmentarze odwiedzam zwykle już po zejściu z gór. Ilekroć jestem w szwajcarskim Zermatt, idę do grobów w pobliżu kościółka w centrum miasteczka. Większość leżących tam wspinaczy to ofiary góry, którą z cmentarza doskonale widać. Chodzi o Matterhorn, jeden z najpiękniejszych, a zarazem jeden z najbardziej zdradliwych szczytów świata. Mnie również dał zdrowo w kość. Choć stosunkowo niewysoki (4478 m n.p.m.), ze względu na kruchość skały i dużą ekspozycję (bardzo stroma ściana) zginęło tu sporo ludzi. Polskie groby w Zermatt też niestety są.