Fikcyjne ceny na rynku sztuki

Jako kolekcjoner oglądam bardzo dużo tekstów, których w większości nie mogę zakwalifikować jako ekspertyzy - mówi prof. Jerzy Stelmach, kolekcjoner

Aktualizacja: 12.01.2012 00:27 Publikacja: 12.01.2012 00:19

Fikcyjne ceny na rynku sztuki

Foto: ROL

W 2000 roku na łamach „Gazety Antykwarycznej" wypowiadał się pan na temat szkodliwości fikcyjnych licytacji na krajowych aukcjach sztuki, po których podawane są wyniki, choć transakcja nie doszła skutku. Czy nadal niektóre ceny są fikcyjne, przez co mylą inwestorów?

Jerzy Stelmach:

Tak. Skąd to wiem? Na niektórych aukcjach ogłaszane są sprzedaże i wyniki. Po czym obrazy szybko wracają do handlu. Nierzadko są oferowane mnie lub znajomym kolekcjonerom, ale już z istotnie niższą ceną. Wszystko wskazuje na to, że aukcyjna transakcja była fikcją.

Mylące jest też zawyżanie cen na obrazy niektórych artystów. Był taki moment, że nagle pojawiły się wysokie ceny ponad 400 tys. zł na obrazy Stefana Gierowskiego, bardzo płodnego przecież malarza, który stworzył dość dużo podobnych kompozycji. Dojrzały rynek to stabilna hierarchia cen. Ceny kształtują się w czasie, to jest proces. Każdy etap tego procesu powinien być przejrzysty i uzasadniony popytem i podażą.

Czy słaby obraz klasyka z przełomu XIX i XX wieku, właściwie nienotowanego na rynku, nagle musi mieć cenę 1,5 mln zł? Być może ogromnej ceny żąda właściciel, ale czy to wystarczające uzasadnienie? Rynek ma już 20 lat, są ważne punkty odniesienia, które należy brać pod uwagę przy ustalaniu cen.

Co zrobić, żeby kupno dzieł sztuki było bezpieczniejsze?

Powinna powstać niezależna firma odpowiedzialna za kontrolę rynku, za podawanie sprawdzonych faktycznych wyników aukcji, za ekspertyzy. Firma rekomendująca dzieła o wartości inwestycyjnej. Taka firma ogłaszałaby analizy podlegające publicznej dyskusji. Mogłoby to być coś na kształt agencji ratingowej. Na użytek tej rozmowy nazwijmy to „instytutem kontroli jakości rynku sztuki".

Wiele uwagi powinniśmy poświęcić zakupowi obrazu. Zwłaszcza gdy obraz wart jest tyle co dom

Jedną z patologii rynku jest brak dostępu do sprawdzonych, pewnych informacji. Informacja jest reglamentowana lub jej nie ma. Ja dotrę do tych informacji, ale osoba rozpoczynająca kolekcjonerską przygodę już nie!

Nie może być dłużej tak, że marszand, który ma zapas obrazów danego nurtu lub autora, występuje w prasie jako autorytet od inwestowania w sztukę i poleca zmagazynowany przez siebie towar jako najlepszy. Chodzi o głośne, niezależne i fachowe recenzowanie rynku.

Wiarygodne informacje umożliwią inwestowanie przez instytucje. Gdy wycena będzie pewna, banki zaczną dawać kredyty pod zastaw dzieł sztuki. Taki instytut usługowy mógłby gwarantować wysoką jakość pracy rekomendowanych przez siebie ekspertów.

To powinny być gwarancje finansowe. Jak to zorganizować? Proszę sobie wyobrazić, że poszkodowany nabywca fałszywego obrazu żąda od historyka sztuki zwrotu np. pół miliona złotych? Rynek ekspercki jest na tyle płytki, że eksperta może być nie stać na wykup OC do kwoty powiedzmy 1,5 mln zł. Taki dochodowy instytut umożliwiałby ubezpieczenie ekspertów.

Na typowej aukcji wystawia się ok. 100 – 150 obrazów. Są one rutynowo wybrane spośród ok. 500 obrazów. Nieprzyjęte do sprzedaży obiekty to oczywiste falsyfikaty lub obrazy budzące uzasadnione wątpliwości. Nie są one niszczone. Zwykle są sprzedawane w innych antykwariatach.

Załóżmy, że marszand mówi właścicielowi: oferowany przez pana obraz jest falsyfikatem. Naiwnością jest wiara, że w tej sytuacji właściciel zaniecha sprzedaży. Zazwyczaj kupuje on u historyka sztuki pozytywną ekspertyzę. To jest alibi dla właściciela i antykwariusza. Nadal dość często się zdarza, że eksperci piszą swoje opinie w dość swawolny sposób. Często nie wiadomo, na jakiej podstawie ekspert zdecydował, że przedmiot jest autentykiem.

Jaka jest przyczyna tych, jak pan to nazwał, swawolnych ekspertyz?

Niektórzy eksperci czują się bezkarni. Problem wynika także z przekonania, że dowolny historyk sztuki może pisać ekspertyzy właściwie na każdy temat. Nie ogłoszono dotychczas przekonujących kryteriów, kto jest uprawniony do wystawiania ekspertyz i dlaczego. Wiadomo tylko, że pracownicy muzeów nie powinni ich pisać. Jako kolekcjoner oglądam bardzo dużo tekstów, których w większości nie mogę zakwalifikować jako ekspertyzy. Nierzadko brakuje jednoznacznego stwierdzenia, czy oceniany przedmiot jest autentyczny. Są to po prostu świstki papieru.

Sensacją na rynku były ekspertyzy sędziwej historyczki sztuki, która nie mogła już pisać. Właściciel obrazu pisał tekst, ona zaś przystawiała odcisk linii papilarnych.

Moim zdaniem, jeśli taka opinia nie została sporządzona wobec notariusza, to jest bezwartościowa bez względu na treść.

Dlaczego nabywcy obrazów i ich sprzedawcy tolerują te bezwartościowe świstki?

Uczestnicy rynku sztuki powinni być mądrzejsi niż 20 lat temu. Przecież nikt rozsądny nie kupi np. pralki bez gwarancji, atestów, bez podstawowych informacji poświadczonych przez producenta i sprzedawcę. Natomiast ludzie kupują obrazy bez zasadniczych informacji i zabezpieczeń, nierzadko bez rachunku pozwalającego na identyfikację przedmiotu. Rynek sztuki jest taki sam jak wiele innych rynków w Polsce. Generalnie nie mamy zakodowanych nawyków kontroli, a nic nie zwalnia nabywcy z obowiązku należytej staranności, zapobiegliwości.

Na nabywcy też ciąży odpowiedzialność za to, co kupuje?

Gdy u autoryzowanego dilera kupujemy drogie auto, to transakcji tej poświęcamy wiele uwagi. Sprawdzamy, czytamy, pytamy niezależnych opiniodawców. Poznajemy testy bezpieczeństwa, oceny różnych modeli, analizujemy spadek ceny po różnych okresach eksploatacji. Żądamy wyższych standardów obsługi, to powoduje rozwój rynku samochodowego. Tak samo wiele uwagi powinniśmy poświęcić zakupowi obrazu u tzw. renomowanego antykwariusza. Zwłaszcza gdy obraz wart jest tyle co dom. Oczywiście czujność klienta nie zwalnia z należytej staranności marszanda lub eksperta.

Jak pan, doświadczony kolekcjoner, przygotowuje się do zakupu?

Klient ma prawo znać pochodzenie dzieła sztuki i jego sprawdzalną historię. Zwłaszcza przy obiektach drogich, inwestycyjnych, ważne jest ustalenie, że informacje na pewno dotyczą tego samego przedmiotu, a nie autorskiej repliki lub kompozycji o zbliżonym wyglądzie, ale namalowanej w innym okresie twórczości danego malarza. Jeżeli nie mam informacji o pochodzeniu, to przy najmniejszych wątpliwościach rezygnuję z zakupu.

Na przykład na podstawie „Dziennika" Tadeusza Makowskiego można dość dokładnie policzyć, ile obrazów sprzedał we Francji i komu. Jeśli po 1989 roku stale przywożono ze świata coraz to więcej obrazów, powinno to budzić oczywiste wątpliwości. Jeśli nagle w Zielonej Górze odkryto całkiem nieznany obraz artysty, to nabywca powinien być ostrożny. Telefonuję po świecie, piszę listy, osobiście sprawdzam.

Pan, mocno zapracowany prawnik, ma czas, żeby po świecie tropić losy oferowanego panu obrazu?

To obowiązek nabywcy, ale także wielka frajda! Ilu ciekawych ludzi przy okazji poznałem. Na tym polega urok kolekcjonowania. Jest coś takiego, przynajmniej w świecie, jak kultura kolekcjonerska. Polega ona przede wszystkim na stałym uczeniu się.

Spotyka pan kolekcjonerów lub miłośników sztuki, którzy padli ofiarą patologii na rynku, bo nie wykazali należytej staranności przy zakupie?

Tak. Sporo jest takich kolekcji, złożonych z falsyfikatów lub rzeczy wątpliwych.

Może patologie wynikają z faktu, że nasz rynek jest bardzo młody?

O tym, że jest młody, mówiliśmy 20 lat temu, 15 lat temu... Wszystkie mechanizmy zostały już przećwiczone, w tym oczywiste zagrożenia. Czas na wyciągnięcie praktycznych wniosków z doświadczeń.

CV

Jerzy Stelmach

, prawnik, filozof, kolekcjoner. Profesor zwyczajny, kierownik Katedry Filozofii Prawa i Etyki Prawniczej UJ, doktor honoris causa uniwersytetów w Heidelbergu i Augsburgu.

W 2000 roku na łamach „Gazety Antykwarycznej" wypowiadał się pan na temat szkodliwości fikcyjnych licytacji na krajowych aukcjach sztuki, po których podawane są wyniki, choć transakcja nie doszła skutku. Czy nadal niektóre ceny są fikcyjne, przez co mylą inwestorów?

Jerzy Stelmach:

Pozostało 96% artykułu
Ekonomia
Stanisław Stasiura: Harris kontra Trump – pojedynek na protekcjonizm i deficyt budżetowy
Ekonomia
Rynek kryptowalut ożywił się przed wyborami w Stanach Zjednoczonych
Ekonomia
Technologie napędzają firmy
Ekonomia
Od biznesu wymaga się odpowiedzialności
Materiał Promocyjny
Fotowoltaika naturalnym partnerem auta elektrycznego
Ekonomia
Polska prezydencja to szansa, by zostać usłyszanym
Materiał Promocyjny
Seat to historia i doświadczenie, Cupra to nowoczesność i emocje