Dziś przedsiębiorca używający w swoim biznesie samochodu wciąż walczy z fiskusem. Aby ominąć dotkliwy nieodliczalny VAT od pojazdów osobowych, wymyśla „samochody z kratką" i „bankowozy", na które przerabia zwykłe auta osobowe. A Ministerstwo Finansów nie daje za wygraną i wciąż przykręca śrubę. Nawet jeśli nasz fiskalizm jest na bakier z regułami unijnymi. Komisja Europejska właśnie rozpatruje wniosek od naszego rządu o przedłużenie obowiązywania ograniczeń w odliczeniu VAT od aut osobowych. Na domiar złego celnicy wciąż pobierają akcyzę od pikapów, bo wbrew dokumentom fabrycznym nie uznają ich za ciężarówki, tylko za pojazdy osobowe.
Kto wzdycha do czasów bez VAT, w których Bruksela była po prostu stolicą Belgii, niech wie, że w okresie międzywojennym życie przedsiębiorcy używającego pojazdów wcale nie było lżejsze niż dziś.
Ciężka dola automobilisty
Cofnijmy się do międzywojnia i załóżmy firmę przewozową. Gdybyśmy nasz interes zaczynali od konnej furmanki przed 1931 r., to płacilibyśmy opłatę kopytkową na rzecz gminy. Potem została zniesiona, ale pojawiła się opłata na rzecz Państwowego Funduszu Drogowego w wysokości 3 groszy od każdego tonokilometra przewożonego towaru.
Technika szła jednak naprzód i z wozu konnego przesiedliśmy się do samochodu. Tu dopiero widać, że ówczesne władze zdecydowanie bardziej kochały konie (nie tylko kawaleryjskie) niż motoryzację. Od każdych 100 kg nośności wozu konnego płaciło się tylko 9 zł rocznie. Ale jeśli woziło się zarobkowo ludzi pojazdami mechanicznymi poza obszarem swojej gminy, płaciło się co roku 100 zł od każdego miejsca w pojeździe. Od ciężarówki i traktora trzeba było zapłacić 20 zł od każdych 100 kg ich własnej masy. Od samochodu osobowego – 15 zł od każdych 100 kg. Jeśli ktoś używał przyczepy – podlegały one takim samym opłatom jak ciągnące je pojazdy.
Podatek od wynagrodzeń miał 80 stawek, zależnie od wysokości dochodu