Gdzie kończy się krytyka i zaczyna hejt?
Ktoś z polityków użył ostatnio określenia „agresja eksterminacyjna". To granica nieprzekraczalna. Można podejmować krytykę w polityce i publicystyce, można posuwać się do używania mocnych wyrazów. Nawet takich, które przypisują komuś cechy ułomności intelektualnej. To wstrętne, ale jeszcze nie tak potwornie groźne. Natomiast żądanie wprost lub nie wprost czyjejś śmierci powinno być karalne. Weźmy przykład wypowiedzi pewnego księdza z 2008 r.: „Policja powinna chronić rynek przed marszem pedałów i innych zboczeńców, a nie jest po naszej stronie. W Starym Testamencie i w średniowieczu jeszcze takich ludzi palono na stosie". Na szczęście została ona zablokowana na YouTubie. Według mnie słowne nawoływanie do czyjejś eliminacji fizycznej powinno pociągać za sobą mechanizmy prawne odpowiadające próbie zabójstwa. Słyszeliśmy o podobnych groźbach wobec samorządowców i osób publicznych. I co? Nic.
Czyli hejt zaczyna się tam, gdzie pojawiają się groźby karalne?
To nie znaczy, że zgadzam się z czymś o dwa stopnie niżej w hierarchii agresji. Nie jestem za wyzywaniem kogoś od idiotów, chamów, bydlaków. To też agresja, ale jej ofiara może zwrócić się do sądu. Czasem zasądzane są odszkodowania, więc może kogoś to czegoś nauczyło.
Oskarżanie o hejt bywa czasami próbą zablokowania wszelkiej krytyki.