Dzieje się tak z wielu powodów, z których najważniejszymi są wizerunkowa przewaga wynikająca ze sprawowanego urzędu, większa efektywność alokowania posiadanych zasobów wyborczych oraz doświadczenie z dotychczasowych kampanii. Wszystko to sprawia, że aby zwyciężyć pretendenci muszą stworzyć albo nowy typ politycznej narracji, liczyć na potknięcia inkumbentów lub oczekiwać zdarzenia, które przerwie dotychczasową logikę wyborczej narracji.
Inaczej wygląda sytuacja w wyborach prezydenta RP. W trzech dotychczasowych przypadkach, które niosły ze sobą możliwość reelekcji, jedynie Aleksandrowi Kwaśniewskiemu udało się odnowić swój mandat (choć w tym przypadku lepszym będzie stwierdzenie, że to bardziej Lech Wałęsa przegrał niż lider SLD wygrał). Ani bowiem niegdysiejszy lider Solidarności, ani Bronislaw Komorowski nie zdołali odnowić inwestytury do rządzenia. Natomiast w przypadku Lecha Kaczyńskiego, wyniki sondaży przed katastrofą smoleńską także nie były szczególnie optymistyczne i nie stawiały go w gronie faworytów elekcji 2010 r. Mamy więc pewną systemową zależność, która nie do końca współgra z teoretycznym wzorcem przewag inkumbentów i warto się zastanowić nad źródłami takiego dysonansu. Szczególnie w perspektywie czekających nas w tym roku wyborów.